Na dachu Afryki

Kilimandżaro legendarny „dach Afryki”. Kojarzy się zazwyczaj z przygodą, marzeniami o dalekich, egzotycznych podróżach. Najwyższy jego punkt czyli Uhuru Peak sięga prawie nieba, niewiele mu brakuje do wysokości 6000 m n.p.m. Jest to najwyższa wolno stojąca góra na świecie. Masyw położony prawie na równiku, (leży na 3o 05′ szerokości geograficznej południowej) w strefie gorącego tropikalnego klimatu pokryty jest w partiach szczytowych grubą czapą lodową. U jego podnóża zaś żyją stada zwierząt charakterystyczne dla strefy równikowej: żyrafy, słonie, lwy, antylopy.

Kilimandżaro, w języku suahili znaczy „Błyszcząca Góra” , „Biała Góra”. Pierwsza wzmianka o tym szczycie pochodzi z roku 1848, kiedy to górę odkrył niemiecki misjonarz Johannes Rebmann. Pierwsze wejście na szczyt było dziełem Niemców Hansa Meyera i jego przewodnika Ludwiga Purtschellera, w roku 1989.

Dróg prowadzących na „dach Afryki” jest 9, są one zróżnicowane pod względem trudności. Najłatwiejszy szlak wiodący przez trzy schroniska górskie nazywany jest „Coca – Cola Route”, zaś najtrudniejsza „namiotowa trasa” ochrzczona została jako „Whiski Route”. Nasza droga rozpoczyna się w wiosce Marango położonej na wysokości 1830 m n.p.m. na granicy pól uprawnych i dżungli tropikalnej. Dookoła wsi rozciągają się liczne pola uprawne. Urodzajna gleba wulkaniczna, a także duża wilgotność powietrza i wysokie opady sprzyjają rozwojowi rolnictwa. Uprawia się tu głównie kawę, banany i sizal. Miejscowa ludność znajduje także możliwość dodatkowego zatrudnienia przy organizacji wejść na szczyt Kilimandżaro.

Każda z grup wchodzących na teren Parku Narodowego Kilimandżaro musi korzystać z usług miejscowych przewodników, tragarzy i kucharzy. Dla grupy pięcioosobowej mamy przydzielonych do obsługi 13 tubylców :10 tragarzy, kucharza, przewodnika i jego asystenta. Tragarz może zabrać bagaż ważący 20 kg. Każdy z plecaków jest dokładnie ważony, gdy jest on lżejszy niż przewidywany limit należy go dopełnić. Poza naszymi plecakami tragarze wnoszą również potrzebne do sporządzania posiłków wiktuały : ryż, makaron, owoce, warzywa, mięso, jajka, cukier, herbatę, kawę itp. Dźwigają także drewno na opał, a na wyższych wysokościach również wodę pitną.

Wiek tragarzy jest mocno zróżnicowany od kilkunastoletnich chłopców po 50-latków. Podobnie ich ekwipunek turystyczny, są tragarze idący w górę w japonkach, powiązanych sznurkami, w rozpadających się adidasach, ale nie brakuje też szczęśliwców, którzy jako bakszysz otrzymali od turystów prawdziwe buty wysokogórskie. Wejście do Parku Narodowego utworzonego w 1973 roku znajduje się na wysokości 1830 m n.p.m. Wchodząc na jego teren przechodzi się przez Marango Gate, obok której stoi pomnik pierwszego zdobywcy szczytu Meyera. Jest tu zlokalizowane także stanowisko związków zawodowych miejscowych tragarzy. To właśnie tu następuje ważenie każdego bagażu. Sposoby wnoszenia bagaży przez tragarzy są bardzo zróżnicowane Najczęściej wnoszą oni plecaki bądź cały pakunek ładują do drewnianych nosiłek, ale czasami zdarza się, że turysta powierzy im do wniesienia torbę podróżną bądź walizkę. Część pakunków wnoszona jest także w foliowych torebkach. Widzieliśmy też tragarzy niosących związane sznurkiem platonki z setkami jajek. Wiele bagaży wnoszonych jest na głowach tragarzy.

Pierwszy dzień naszej wędrówki wiedzie przez piękny wysokopienny, wilgotny las tropikalny. Jest gorąco, duszno i parno. Wielka różnorodność gatunków drzew, podziwiamy figowce, drzewa kamforowe, eukaliptusy, wysokie 3 – 4 metrowe drzewiaste paprocie. Wokół bogate podszycie, zwisające z drzew potężne liany. Obok nas biegną krzykliwe stada małp. Do naszych nosów docierają różnorodne gamy zapachów. Codzienna marszruta na najbliższe dni, to 1 km w górę. Pierwszy odcinek jest wyjątkowo łatwy i przyjemny. Jego przejście zajmuje nam zaledwie 3 godz., w trakcie których osiągamy najniżej położone schronisko Mandara Hut, leżące na wysokości 2700 m n.p.m. Składa się ono z głównego drewnianego budynku, w którym na dole ulokowano schroniskową jadalnię, a nad nią znajduje się duża 20-to osobowa sala noclegowa. Dookoła sporo mniejszych drewnianych domków z 4-6 miejscami noclegowymi. Jest też osobny pawilon sanitarny. Energia elektryczna w schronisku pochodzi z zainstalowanych tu baterii słonecznych.

W czasie gdy my wypoczywamy, po niewielkich trudach pierwszego dnia wędrówki nasi kucharze intensywnie pracują przy przygotowaniu solidnej trzydaniowej kolacji. W schronisku międzynarodowe towarzystwo, spotkać tu można turystów dosłownie ze wszystkich kontynentów. Najliczniej reprezentowani są Niemcy, ale nie brakuje również Amerykanów, Japończyków, Australijczyków. Wieczorem mniej więcej o tej samej godzinie wszyscy usiłują spotkać się w jadalni, przy kolacji. Miejsc przy stołach jest znacznie mniej niż chętnych. Walkę o miejsca przy stole dla swoich klientów rozpoczynają kucharze poszczególnych grup.

Następnego dnia, od samego rana podziwiamy jeden z najniżej położonych w masywie Kilimandżaro kraterów – Maundi. Jest on jednym z ponad 200 pasożytniczych kraterów znajdujących się w masywie Kilimandżaro. Jest on niewielki, jego średnica wynosi około 150 m, zarośnięty jest wysokimi trawami i krzewami. Rozpościera się stąd wspaniały widok na wysoką, mocno poszarpaną grań Mawenzi. Dookoła łąki porośnięte różnobarwnymi kwiatami. Wkraczamy w nowe piętro roślinne tzw. sawannę alpejską. Dominują tu różne gatunki krzewów, głównie z rodziny cyprysowatych oraz kwitnące na biało wysokie protee.

Po dwóch godzinach marszu widoczność staje się dużo gorsza, niebo pokrywa się chmurami, które „schodzą” coraz niżej. Jest to normalny typ pogody w masywie Kilimandżaro, rozległe wspaniałe panoramy można tu podziwiać tylko wcześnie rano bądź tuż przed zachodem słońca. Przez pozostałą część dnia widoczność jest mocno ograniczona. Tak duży i rozległy masyw górski oddalony zaledwie o 250 km od Oceanu Indyjskiego powoduje zatrzymanie się na jego stokach wilgotnych mas powietrza. Ścieżka którą idziemy coraz częściej przecina koryta niewielkich potoków spływających spod szczytu „dachu Afryki”. Tam gdzie pojawia się więcej wody spotykamy od razu wysokie drzewiaste rośliny – senacje. Kilkumetrowe kaktusopodobne rośliny mają smukły pień z którego w górnej części wyrastają krótkie ostro sterczące do góry liście. Osiągamy wysokość około 3700 m n.p.m. i zbliżamy się do kolejnego schroniska Horombo Hut.

Schronisko jest dwukrotnie większe niż Mandara Hut, gdyż nocują w nim zarówno grupy idące do góry, jak i schodzące z wierzchołka, a także turyści którzy zaplanowali sobie dzień aklimatyzacji przed szczytowym atakiem. Spotykamy tu uśmiechnięte twarze szczęśliwców którym udało się wejść na sam wierzchołek, ale także smętnych turystów, którym decydujące podejście nie wyszło. Część ludzi wypoczętych, inni zaś skrajnie wyczerpani.

Czuję coraz większy respekt przed Wielką Górą, wspólnie zastanawiamy się do której z grup będziemy się sami zaliczać za trzy dni. Następny dzień poświęcamy na aklimatyzację i na „lekko” bez plecaków podchodzimy pod grań Mawenzi na wysokości ok. 4700 m n.p.m. Najwyższy punkt w grani Mawenzi na wysokość 5149 m n.p.m. Jest on nieosiągalny dla zwykłych turystów, aby wejść na strome ściany, poddawane intensywnej erozji potrzebny jest specjalistyczny sprzęt wspinaczkowy.

Jak się później okaże ten dzień poświęcony na aklimatyzację będzie dla nas zbawienny. Wieczorem siedząc przed schroniskiem podziwiamy panoramę widocznego po raz pierwszy wierzchołka Kilimandżaro. Na tej wysokości odczuwamy już bardzo dużą dobową amplitudę temperatur. W ciągu dnia miło jest się wygrzać w promieniach słońca. Zaś po zachodzie słońca temperatura szybko spada poniżej 0oC. W południe ciepło jest gdy wędruje się w podkoszulce z krótkim rękawem, zaś w nocy przydają się ciepłe swetry i puchowe śpiwory.

Kolejny dzień to mozolne, powolne podchodzenie do najwyżej położonego na wysokości ok. 4750 m n.p.m. schroniska Kibo. Pomimo stosunkowo łatwego, niezbyt stromego podejścia tempo marszu jest dość powolne. Podświadomie wszyscy oszczędzamy siły. Na wysokości ok. 4000 m n.p.m. żegnamy ostatnie lobele i wchodzimy w nowe piętro roślinne – łąki wysokogórskie. Tu znajduje się także ostatnie miejsce gdzie można zaopatrzyć się w wodę. Przy niewielkim źródełku zlokalizowano tabliczkę z napisem „Last warter point”. Łąki zajmują niezbyt rozległe tereny, dość szybko je mijamy i od wysokości 4400 m n.p.m. na której znajduje się przełęcz zwana Siodłem rozpoczyna się obszar pustyni wysokogórskiej, pozbawionej praktycznie wszelkiej roślinności. Są tu olbrzymie pola lawowe z licznymi, potężnymi kilkunastometrowymi głazami wyrzuconymi z głębi krateru. Krajobraz iście księżycowe. W takiej scenerii zbliżamy się do schroniska Kibo. Są tu olbrzymie pola lawowe z licznymi, potężnymi kilkunastometrowymi głazami wyrzuconymi z głębi krateru. Krajobraz iście księżycowy. W takiej scenerii zbliżamy się do schroniska Kibo.

Parterowe kamienne schronisko dysponuje pięcioma 12-osobowymi pokojami z piętrowymi łóżkami. Nie ma tu bieżącej wody. O myciu nie ma już mowy. Szykujemy się do nocnego wyjścia w stronę szczytu. Dokonujemy dokładnej selekcji zabieranego sprzętu oraz ubrania. Nie chcemy zabrać zbytecznych rzeczy, a jednocześnie nie możemy pozwolić sobie na zapomnienie o czymś co może być niezbędne. W małym podręcznym plecaku mam aparat fotograficzny, kamerę video, zapasowe filmy i kasety, okulary przeciwsłoneczne, trochę słodyczy i owoców.

Około 18 00 jemy ostatni ciepły posiłek i kładziemy się na krótki odpoczynek. Na tej wysokości i przy tych emocjach nie ma mowy o spaniu, zapadamy w lekką, co trochę przerywaną drzemkę. Wstajemy tuż przed północą. Ubieramy się grubo „na cebulę”, kilka warstw ubrań. Czekające nas temperatury będą bardzo zróżnicowane. W nocy ma być bardzo zimno, kilkanaście stopni poniżej zera i bardzo silny wiatr, zaś przy zejściu około południa, gdy słońce będzie w zenicie należy się spodziewać bardzo wysokich temperatur.

Przed nami cała noc, w trakcie której powinniśmy pokonać ponad 1100 m różnicy wysokości. Początkowo jest bezwietrznie, dość ciepło i bardzo jasno, księżyc jest w pełni. Podchodzimy bardzo wolno, jest dość stromo. Idziemy gęsiego, widząc przed sobą tylko nogi osoby idącej przed nami. Kolumnę naszą prowadzi przewodnik, a zamyka ją jego asystent. Z każdą chwilą tracimy wątłe już siły, wysokość zdobywamy bardzo wolno. Czujemy, że powietrze jest coraz bardziej rozrzedzone, zaczyna brakować tchu, pojawiają się bóle głowy, mdłości, nogi jak z waty i coraz większe wątpliwości czy ta eskapada nie jest ponad nasze siły. Podchodzimy po ruchomym piargu, popiołach wulkanicznych i pokrywach lawowych. Buty zapadają się głęboko w to ruchome podłoże. Te głęboko wcięte, erozyjnie doliny noszą nazwę barrancos. Idzie się po nich coraz trudniej Aż tu nagle słyszymy prośbę od jednego ze współtowarzyszy „… podnoście wyżej nogi bo strasznie kurzycie…”

Nie mamy nawet siły na głośny śmiech, ale każdy uśmiecha się głęboko w duszy. Bez przerwy spoglądamy na sąsiednią grań Mawenzi i ciągle zdajemy sobie sprawę, że nie osiągnęliśmy jeszcze jej wysokości – 5150 m n.p.m. Wiemy, że dokładnie na tej wysokości będziemy mieli chwilę wytchnienia i odpoczynku w grocie Meyera. Gdy do niej docieramy nasi przewodnicy częstują nas łykiem gorącej herbaty.

Świt już tuż, tuż, a przed nami ostatnie podejście, najbardziej stromy i eksponowany odcinek drogi Przed świtem robi się upiornie zimno, wzmaga się lodowaty, porywisty wiatr. Nasila się kryzys. Punkt Gillmansa, czyli krawędź krateru osiągamy prawie równo ze wschodem słońca. Usiłujemy się ukryć w załomach skalnych, i znaleźć miejsce na chwilowy odpoczynek. Nie jest to jednak takie proste, gdyż wielu z naszych poprzedników przeżyło tu jeszcze większy kryzys, dosięgały ich tu torsje. Podziwiamy za to jeden z piękniejszych wschodów słońca jaki udało nam się przeżyć. Olbrzymia czerwona kula wynurza się z za masywu Mawenzi. Z punktu Gillmansa podziwiamy rozległą krawędź krateru zewnętrznego, którego średnica wynosi ponad 2 km. W jego południowej części znajduje się kulminacja Uhuru Peak, czyli szczyt wolności – 5895 m n.p.m.

Zdobywamy się jeszcze na jeden wysiłek i powoli wyruszamy w jego stronę. Po drodze mijamy rozległe pola lodowe podziwiając jak bardzo zróżnicowany kolorystycznie może być lód od przeźroczystego poprzez biel, seledyn do zieleni. Powierzchnia 11 znajdujących się tu lodowców w ostatnich latach uległa systematycznemu zmniejszeniu, jest to efekt ocieplania się klimatu. Powierzchnie lodowców wykazują też duże wahania w ciągu roku, w porach intensywnych opadów zwiększają się, by w okresach suszy kurczyć się. Po drodze mijamy też duże pola penitentów – lodowych iglic o wysokości do kilkudziesięciu centymetrów. Poza Kilimandżaro penitenty występują jeszcze tylko na zboczach Acanacaquy. W końcu o 730 udaje się nam stanąć w najwyższym miejscu całej Afryki, u naszych stóp cały ten rozległy kontynent. Jest jeszcze wczesny poranek, toteż widoczność jest bardzo dobra, podziwiamy rozległe panoramy. Na wierzchołku miłe spotkanie z rodakami, którzy weszli na szczyt inną drogą. Kilimandżaro należy w tej chwili do Polaków. Przeżywamy chwilę euforii, oszukujemy organizm i chwilowo zapomina on w uniesieniu o chorobie wysokogórskiej . Dokonujemy wpisu do księgi pamiątkowej umieszczonej w solidnej drewnianej skrzyni. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Proszę naszych znakomitych przewodników, aby pozowali do zdjęcia z egzemplarzem “Poznaj Świat” na okładce, którego widnieje ….. Kilimandżaro. Powoli wraca świadomość, złe samopoczucie, wszelkie objawy choroby wysokogórskiej. Najlepszym lekarstwem, a praktycznie jedynym jest jak najszybsze zejście na niższe wysokości. Schodząc do schroniska Kibo, widząc dobrze drogę, którą pokonaliśmy w nocy zdajemy sobie dopiero sprawę z trudów tej eskapady.

Zostaw Komentarz