PRZEZ BEZDROŻA W KRAJU KWITNĄCYCH PŁOTÓW

 

Madagaskar czwarta pod względem wielkości wyspa świata, po Grenlandii, Nowej Gwinei i Borneo, nie została jeszcze odkryta przez rzesze turystów. Takich dziewiczych i odludnych miejsc na globie pozostało już niewiele. O znikomej penetracji turystycznej decyduje  też znaczna odległość od Europy i Azji skąd rekrutuje się większość obieżyświatów, którzy docierają na wyspę. Nie ma tu starych zabytków, ale znaleźć można dziewiczą, niespotykaną nigdzie indziej, mało przeobrażoną przez człowieka przyrodę. Jest to jedyne miejsce gdzie gatunki endemiczne, czyli takie które nie występują w żadnym innym miejscu na kuli ziemskiej stanowią 90 % całej flory. Jest to efektem izolacji wyspy położonej na Oceanie Indyjskim. Madagaskar około 150 mln lat temu oderwał się od kontynentu afrykańskiego. Pomimo bliskości, od kontynentalnej Afryki oddziela wyspę Kanał Mozambicki, który w najwęższym miejscu ma szerokość 392 km, nie ma ona większych związków z Czarnym Lądem. Ludzie, języki, flora, fauna, a nawet budowa geologiczna są zupełnie odmienne. Znacznie im bliżej do odległych o 6.000 mil morskich: Polinezji, Oceanii, wysp Azji Południowo-Wschodniej niż Afryki. Język malgaski używany na wyspie należy do grupy języków malajsko-polinezyjskich. Malgasze są potomkami przybyszów z wysp polinezyjskich i malajskich. Większość mieszkańców wyspy ma ciemny kolor skóry lecz brak u nich cech typowych dla rasy negroidalnej. Rysy ich twarzy zbliżone są do polinezyjskich a nawet europejskich. Również dzisiejsze powiązania gospodarcze są znacznie silniejsze z krajami azjatyckimi i europejskimi niż z sąsiadami z Afryki.

Wyspa ma też swój osobliwy świat zwierzęcy. Żyje tu ponad połowa ze wszystkich znanych gatunków lemurów. Często spotkać można kameleony, te wielkie zmieniające barwę jaszczurki dorastają nawet do 50 cm. Mają długi chwytny ogon i mocno wyłupiaste oczy.

Pragnąc zobaczyć dziewiczy fragment Madagaskaru wybraliśmy się na północny kraniec wyspy. Dotarcie do niewielkiej osady Ambilobe nie należało do najłatwiejszych zadań. Udało nam się tu dotrzeć samochodem  z Ambanja. Odległość ponad 100 km dzielącą obie miejscowości przebyliśmy w niespełna 4 godzin. Wcześniej podróżowaliśmy samochodem ze stołecznego Antananarivo do Mahajanga oraz samolotem z Mahajanga na wyspę Nosy Be i łodzią z wyspy w okolice Ambanja. Podróże nie sprawiały większego kłopotu wszystko przebiegało  zgodnie z wcześniejszymi założeniami.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że komfort tych podróży, poza lotami samolotem jest niewielki. W kraju jest zaledwie kilka dróg o nawierzchni asfaltowej, duże odcinki trzeba pokonywać drogami  gruntowymi. Nie sprzyja nam też pora roku, marzec na północy Madagaskaru, to  koniec pory deszczowej. Intensywne deszcze  padały przez kilka ostatnich miesięcy.

Pragniemy dostać się z Ambilobe na wschodnie wybrzeże do Vohemar. To odległość zaledwie 160 km. Według mapy to jedna z głównych dróg w kraju, oznaczona jest symbolem 5a.  Jest późne popołudnie i nikt nie chce z nami rozmawiać o ewentualnej dzisiejszej podróży. Właściciele samochodów nawet tych z napędem na 4 koła wspominają o  wyjeździe nazajutrz. Nie mając innego wyjścia  godzimy się na niespodziewaną przerwę w podróży i nocleg w Ambilobe. Następnego dnia zmiana planów. Idziemy w góry, zwiedzić  rezerwat  Ankarana. To obszar chroniony, od 1990 roku wpisany jest na światową listę dziedzictwa UNESCO, a kilkanaście miesięcy przed naszą wizytą utworzono tu park narodowy. Znany jest z fantastycznych form skalnych oraz wyjątkowo intensywnych procesów krasowych. Zauroczyły nas wysokie, szpiczaste iglice, kamienne kolce o wysokości dochodzącej nawet do 50m, nazywane przez Malgaszy tsingami. Jest ich tu tyle, że czujemy się jakbyśmy weszli do gęstego kamiennego lasu, do tajemniczego skalnego labiryntu. Podziwiamy również wspaniałe, wielkie jaskinie w których gniazdują olbrzymie nietoperze. W innych jaskiniach, do których nie dotarliśmy, ponoć spotkać można krokodyle. Podziwiamy kilka wodospadów i fragment pierwotnej dżungli, z wysokimi drzewami oraz roślinnością mangrową. Po raz kolejny mamy możliwość obserwacji skaczących po gałęziach drzew lemurów. To najbardziej charakterystyczne i najczęściej spotykane na wyspie zwierzęta. Mają wielkie oczy, długi ogon oraz łapki zakończone jednym ostrym pazurem. Żyją w stadach, w których przywódczą rolę spełnia zawsze samica. Jest ich tu kilkadziesiąt gatunków, część z nich wykazuje się aktywnością w nocy, inne zaś w ciągu dnia. Niektóre są małe wielkości myszy, większe wielkością dorównują małpom.

Tak duże tereny zielone robią na mnie wrażenie, gdyż większość wyspy pozbawiona jest lasów. To efekt długoletniej działalności węglarzy i  wyrębu drzew. Przetwarza się je na podstawowy surowiec energetyczny, czyli węgiel drzewny, który od dawna stanowi główne źródło opału. Równie wielkim problemem jest wypalanie lasów. Czyni się to w celu pozyskania nowych pól uprawnych. Ten niekontrolowany wyręb i wypalanie lasów powoduje olbrzymią erozję gleb. Zerodowane gleby wyglądają przygnębiająco. W ziemi o barwie czerwonej tworzą się głębokie parowy, żleby. Przypominają mi wielkie krwawiące rany.   Gdy nadchodzi pora deszczowa opady wypłukują z nich kolejne drobne cząstki gleby. W ten sposób rany pogłębiają się.

Po tym dziewiczym terenie poruszamy się w towarzystwie aż dwóch przewodników. Po raz pierwszy mam do czynienia z takimi fachowcami, jeden z nich zna tylko miejscowe narzecze, a drugi jest  … niemową. Kolejne nasze zdziwienie nasze budzi fakt, że przez kilka godzin spędzonych na szlaku nie spotkaliśmy żadnych innych globtroterów.

Następnego dnia rano umówieni jesteśmy z kierowcą, że podjedzie do hotelu o 8 00 rano. Znając miejscowe zwyczaje zdziwieni jesteśmy, gdy zjawia się przed czasem. Wcześniej na wyspie nigdy nas to nie spotkało. Tu żyje się powoli, bez pośpiechu. Wszyscy mieszkańcy wyspy powtarzają „mura, mura”, czyli powoli, powoli. Tu nie ma się gdzie spieszyć, poza tym jeśli jesteś ważnym człowiekiem to i tak będą na ciebie czekać.

Zaskoczenie nasze potęguje fakt, że w szoferce obok kierowcy jest jeszcze trzech pomocników. Zdumiewa również wygląd samochodu. Jest to duży ciężarowy Mercedes przystosowany do jazdy terenowej, z metalową “budą”, w której po bokach zamontowano małe drewniane ławki. ”Buda” jest mała i niska.  Jest potwornie duszno i niewygodnie. W samochodzie niewyobrażalny tłok, na ławkach, które mogą pomieścić około 10 osób jest już nadkomplet. Każdy z pasażerów ma olbrzymie bagaże, wielkie worki, kosze, pudła. Bagaże ułożone są w środku samochodu pomiędzy ławkami, a część   załadowana jest także na bagażniku nad szoferką. W środku w niesamowitym ścisku siedzi już około 30 osób. Potworny tłok, harmider i smród. Zapachami jesteśmy mocno zdziwieni, gdyż do tej pory Malgasze kojarzyli się nam, jako ludzie czyści, przestrzegający higieny, dbający o  swój wygląd. Zagadka nieprzyjemnych zapachów wyjaśni się następnego dnia. Z obawami i przerażeniem patrzymy, jak nasza siedmioosobowa grupa z dużą ilościom bagaży ma się zmieścić do środka samochodu. Wydaje się to niewykonalne, ale nam udało się  prawie w 100 %, poza  jednym drobiazgiem. Jeden z kolegów  nie mieści się już w samochodzie, początkowo siedzi w otwartych drzwiach „budy”. Z jednej strony zazdroszczę mu, nie czuje wszystkich zapachów, na które w środku pojazdu jesteśmy narażeni, ale jazda w takich warunkach na dłuższą metę jest nie możliwa. Przenosi się szybko na dach szoferki. Podróż staje się dla niego mocno ryzykowana przy licznych podskokach samochodu nie ma się czego przytrzymać, ale ma za to wyjątkową możliwość robienia ciekawych zdjęć. Trochę gorzej, gdy zaczyna padać  deszcz, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Coraz bardziej urzeka nas koloryt wyspy. Ostro kontrastują ze sobą kolory, błękit nieba, czerwień ziemi i zieleń roślinności.

My z tyłu samochodu początkowo jedziemy w milczeniu. Każdy z nas zastanawia się czy wytrzymamy w tych warunkach te 160 kilometrów. Jak długo możemy jechać? Najwięksi pesymiści mówią o 8 godz. to daje przeciętną 20 km/godz., tyle co na rowerze. Zaciskam mocno zęby, co 5 – 10 min. patrzę na zegarek, ile zostało do końca podróży.

Po przejechaniu kilku kilometrów droga staje się coraz trudniejsza do pokonania. Koleiny początkowo kilkunastocentymetrowe, stają się głębsze niż koła samochodu. Kałuże i  rozlewiska są coraz większe, trudniejsze do pokonania. Na poboczach stoją samochody, które ugrzęzły w błocie. Młodzi mężczyźni z łopatami pomagają wykopywać pojazdy z błota.  Nasz Mercedes 91l z napędem na wszystkie koła dzielnie walczy, jednak kilka razy mocno go  zarzuca. Niewyobrażalne, ale tempo jazdy jeszcze spada. Tubylcy  wychodzą   z samochodu, dalej idą pieszo. Są do tego odpowiednio przygotowani, z nóg zdejmują japonki i dalej brną boso. Mnie zupełnie niespieszno do wodno-błotnych kąpieli, zrezygnowany siedzę w środku czekając aż kierowca kolejny raz upora się z coraz większą przeszkodą. Raduję się, bo w końcu jest tyle miejsca, że mogę wyprostować choć jedną nogę. Co za ulga. Coraz większy upał w rozgrzanej blaszanej “budzie” i mnie zmusza do opuszczenia samochodu. Dalej krok za krokiem brnę w czerwonym wszech otaczającym błocie. Przez kilka najbliższych  godzin na zmianę, niewielki odcinek idę piechotą, by kolejne  kilkaset metrów przejechać samochodem. A potem znów udać się  na kolejną pieszą wędrówkę. W końcu samochodem  tak zarzuca, że staje w poprzek drogi, a jego “buda” wpada w rosnące przy drodze zarośla. Po kilkudziesięciu minutach  uporczywej walki kierowcy udaje się ponownie wyjść z opresji. Pomagają mu w tym młodzi pomocnicy. Jedziemy dalej. Z przeciwnej strony mijają nas wolno poruszające się samochody. Najwięcej wśród nich jeepów, oczywiście z napędem na cztery koła. W oknach tych pojazdów widzimy samych „białasów”. Większe pojazdy formują konwoje po 3 – 4 samochody połączone łańcuchami. Wzajemnie sobie pomagają, inaczej trasa byłaby nie do przejechania.

Po 4 godzinach naprzemiennej jazdy i “spacerów” stwierdzam, że pokonaliśmy około
8 – 10 km. Zastanawiamy się jak wrócić do Ambilobe, lecz odwrotu  już nie ma. Kiedy dotrzemy do celu, ile potrzeba na to czasu? Jak się okazuje, jesteśmy zupełnie nieprzygotowani do tej   podróży. Brakuje nam wszystkiego: jedzenia, picia, właściwego ubioru, a przede wszystkim  nie jesteśmy do niej przygotowany psychicznie.

Rozglądam  się i patrzę na współtowarzyszy podróży. Oni z równą ciekawością i sympatią  obserwują naszą grupę. Nie widzieli jeszcze aby biali turyści  podróżowali  w takich warunkach. Wyraźnie nawiązuje się między nami nić sympatii. Widząc nasze nieprzygotowanie do  tej podróży starają się nam pomóc. Od młodej Malgaszki – Catherine dostaję pomarańczę i miły uśmiech.

Zaczyna do mnie docierać, że część naszych współtowarzyszy podróży jedzie do Vohemar w celach handlowych. Wiozą dużą ilość towarów na sprzedaż. Jeden z młodych tubylców ma ze sobą 2 ”garnki” zrobione z puszek po konserwach i 8 sitek tj. małych puszek  po konserwach z podziurawionym gwoździami dnem. To cały jego dobytek, który zamierza sprzedać na targu w Vohemar. Catherine wiezie na sprzedaż trzy duże kosze żywych krabów. Na kolejnych postojach wyjmuje je obmywa je wodą i ponownie pakuje do kosza. W ten sposób przedłuża im żywot, a sobie nadzieję na sprzedaż na targu żywych krabów. Otrzyma wtedy za nie wyższą cenę. Te kraby, które nie wytrzymały trudów podróży trafiają prosto do garnków i stanowią pożywienie dla pozostałych towarzyszy podróży. Z każdym postojem, z każdą kolejną godziną jazdy opłacalność takiego wyjazdu maleje. Krabów ubywa. Catherine w Ambilobe za trzy kosze krabów zapłaciła 20.000F, liczyła, że w Vohemar otrzyma za nie 30.000 F. Zarobek niewielki, a do tego dochodzą jeszcze koszty biletów w obie strony i opłaty za duży bagaż. Całe przedsięwzięcie zajmie jej około tygodnia, ale to najmniej istotne. Czas na Madagaskarze ma wyjątkowo małą wartość. Zastanawia mnie dlaczego tak wielu Malgaszy zajmuje się handlem. Uświadamiam sobie, że inne formy działalności wymagają większych inwestycji. Aby zostać krawcem trzeba mieć swoją maszynę do szycia, aby otworzyć warsztat rowerowy najpierw należy zainwestować w zakup kluczy rowerowych, a mało kogo na to stać.

Około 22 00, czyli po 14 godzinach jazdy docieramy do niewielkiej osady Dariana. Przejechaliśmy około 90 km. Spoglądam na pięknie rozgwieżdżone niebo. Takiej ilości gwiazd do tej pory nie widziałem nawet w planetarium. Nadszedł w końcu czas na upragniony  wieczorny posiłek. Cieszymy się z tego, bo głód już od kilku godzin daje o sobie znać.  Lecz po tym co zobaczyliśmy i poczuliśmy w kuchni większość z nas rezygnuje z kolacji. Po kilkunastu godzinach podróży mamy też nadzieję na wieczorną toaletę, ale nie ma nawet gdzie umyć rąk. Czekamy na dalszą nocną jazdę, lecz  okazuje się, że noc spędzimy w Dariana. Pytamy kierowcę o miejsce na nocleg. Jak się okazuje mamy dwie możliwości; możemy przesiedzieć noc na krześle przy stole bądź przespać się na podłodze. Po długich namysłach wybieramy ten drugi wariant. Nie mamy śpiworów, koców ani nawet karimaty, są one schowane w naszych niedostępnych bagażach ulokowanych na dachu samochodu. W nocy jest zimno i dają o sobie znać moskity. Nie jest ich dużo, są małe, ale wyjątkowo uciążliwe. Niestety nie dysponujemy też moskitierą. Czy poza swędzącymi bąblami będą jakieś konsekwencje tego nocnego spotkania ? Po kilku miesiącach okazało się, że tak. Pomimo regularnego brania środków antymalarycznych nie ustrzegłem się choroby. Na szczęście malaria była szybko zdiagnozowana, właściwie leczona więc jej przebieg był stosunkowo łagodny.

Nasi współtowarzysze podróży rozbiegają się na nocleg po okolicznych domostwach. Na następny dzień są wypoczęci i dobrze przygotowani do podróży. Są czyści, umyci, zmienili ubrania, w przeciwieństwie do nas. Kobiety, jak wszędzie na świecie, dbają o wygląd. Na głowach zawiązane nowe, czyste chustki, na palcach dłoni, rękach i szyjach biżuteria. Dookoła pustka, malutkie wiejskie domostwa, a tu taka elegancja. My nieumyci, w starych, brudnych ubraniach czujemy się mało komfortowo. Nasza obecność we wsi zostaje zauważona, zbiegają się dzieci. Pilne nas obserwują, co odważniejsze dotykają. Wszyscy radośnie i głośno witają nas okrzykami sali vazaha, czyli witaj, bądź pozdrowiony biały człowieku.

W drugim dniu podróży czekają nas kolejne nieprzewidziane przygody. Ze względu na wyjątkowo trudne warunki przejazdu, spalanie paliwa jest znacznie większe, ponad normatywne. Kierowcy nagle kończy się paliwo. Nigdzie w pobliżu nie ma stacji benzynowej. Koniec jazdy. Jest południe, słońce grzeje coraz mocniej, robi się gorąco, duszno, a do tego jeszcze wyjątkowa wilgotność. Wszyscy autochtoni wybiegają z samochodu szukając miejsca w cieniu. Sadowią się pod dużą rozłożystą palmą z postrzępionymi liśćmi przypominającymi liście bananowca. To słynna ravenala, symbol wyspy. Popularnie nazywana jest drzewem podróżników lub pielgrzymem madagaskarskim. Jak się później dowiaduję ravenala nie jest palmą, a krzewem. Jest na tyle charakterystyczną rośliną, że występuje w godle państwa, a także w logo linii lotniczych Air Madagaskar. To tu w jej cieniu współtowarzysze podróży odpoczywają, szykują posiłek, a my znów niepotrzebnie denerwujemy się. Do celu podróży niby już niedaleko, a ile czasu spędzimy tu zupełnie bezczynnie. Na co czekamy? Okazuje się, że na przejeżdżające pojazdy, może któryś z nich będzie miał nadmiar paliwa i zechce nam je odstąpić. Samochody jeżdżą tu z częstotliwością mniej więcej co 2 godziny jeden pojazd. W końcu udaje się nam, gdy trzeci z nich ma trochę paliwa na zbyciu. Brakuje tylko lejka, więc Malgasze robią go z … gazety. Znów się udaje. Po 6 godzinach bezczynności ruszamy dalej. Mijamy kolejne wioski.    Dostrzegamy, że Madagaskar to faktycznie jeden z najuboższych krajów świata, ale ludzie są to uśmiechnięci, radośni, potrafiący cieszyć się z prostego życia. W odróżnieniu od innych krajów afrykańskich pozostawał on bardzo długo poza zainteresowaniem europejskich kolonizatorów. Podbity został przez Francuzów dopiero w 1885 roku i był pod ich panowaniem do 1960 roku. Po odzyskaniu niepodległości przez pewien czas dostał się pod orbitę wpływów radzieckich. Mimo ubóstwa nie widać głodu, to zasługa klimatu, jest ciepło i wilgotno. Do tego urodzajne, powulkaniczne gleby zapewniają częste i dobre plony. Zbiorów można dokonywać 2 – 3 razy w roku. Symbolem urodzaju są dla mnie kwitnące płoty. Po raz kolejny zauważam, że wetknięta w ogrodzenie drewniana żerdź, po kilku tygodniach zakorzenia się i wypuszcza liście. Jest to możliwe chyba tylko na Madagaskarze.

Kolejne zaskoczenie, z naszego dużego samochodu musimy się przesiąść do dwa razy mniejszego busa. Dlaczego tak się dzieje nikt nie potrafi wytłumaczyć. To co wydaje się, w pierwszej chwili, zupełnie niemożliwe udaje się jednak zrealizować. Wszyscy w busie się mieszczą. To jest możliwe tylko w Afryce. Po pół godzinie jazdy kierowca zatrzymuje samochód i każe wszystkim wysiadać. Okazuje się, że zapomniał prawa jazdy i musi po nie wrócić do domu. Dopiero po chwili dociera do mnie, że pojechał ze wszystkimi naszymi bagażami, ale to na szczęście Madagaskar, a nie Europa. Tu nic nie ginie. Po godzinie oczekiwania pojawia się znów. Kolejna niespodzianka samochód jest wypełniony nowymi pasażerami. Tym razem już naprawdę wszyscy się nie zmieścimy. Trwają długie dyskusje, kto pojedzie dalej, a kto zostanie w buszu. Nam, jako cudzoziemcom, udaje się. Jesteśmy wybrańcami i ruszamy w dalszą drogę, aby po półgodzinnej  jeździe usłyszeć rozpaczliwy płacz kobiety. Okazuje się, że z poprzedniego postoju małżeństwo zapomniało zabrać swoją trzyletnią pociechę. Znowu wysiadamy, kierowca wraca z zrozpaczoną kobietą szukać dziecka. Wracają, nie wiem po jakim czasie, tracę już rachubę. Poszukiwania okazują się nieskuteczne. Kierowca pozostawia zdesperowaną kobietę na miejscowym posterunku policji. Rodzice wraz z policjantami dalej  poszukują zaginionego dziecka. Zastanawiam się, jak to możliwe, aby podróżujące wspólnie małżeństwo z jednym małym dzieckiem mogło o nim zapomnieć. No cóż, to uroki i magia  Afryki.

Dalszą nocną podróż urozmaicają nam wspaniałe śpiewy kobiet. Zauroczeni, oczarowani muzyką i pięknymi głosami chłoniemy specyfikę Madagaskaru. Przez dwie doby wspólnej podróży wszyscy jej uczestnicy zaprzyjaźnili się i teraz na zakończenie wspólnej eskapady serdecznie się ze sobą żegnamy, życząc sobie wiele szczęścia w dalszych etapach podróży. Po dwóch dobach podróży udaje się nam w końcu dotrzeć do celu. Jesteśmy w Vohemar.

Po tych doświadczeniach wiem, że kolejne etapy naszej wędrówki po Madagaskarze odbędę samolotem. Przede mną daleka droga do stołecznej Antananarivy, do polskich misjonarzy. Oblaci przybyli tu w latach 70. XX stulecia, założyli tu dom formacyjny. Ich siedziba znajduje się w dzielnicy Soavimbahoaka, położonej na jednym z 14 stołecznych wzgórz wulkanicznych. Polscy misjonarze pracujący w wielu rozrzuconych po wyspie parafiach przybliżają autochtonom wiarę katolicką oraz pomagają w rozwiązywaniu codziennych problemów. Często niosą im pomoc medyczną i dostarczają lekarstwa. Wśród tubylców cieszą się szacunkiem i sympatią. Praca duszpasterska jest trudna, gdyż katolicy stanowią niespełna ¼ populacji. Wśród Malgaszy nadal najbardziej popularny jest animizm.

Dziś wszelkiego rodzaju kontakty pomiędzy Polską, a Madagaskarem są minimalne. Nie ma tu polskiej placówki konsularnej. Kontakty handlowe praktycznie nie istnieją, polscy turyści i globtroterzy pojawiają się sporadycznie. Jedynymi przedstawicielami naszego kraju są misjonarze, którzy zawsze chętnie wspomagają będących w potrzebie rodaków. Dzięki nim udaje się nam odszukać Polaków, którzy wybrali wyspę jako swoje nowe miejsce do życia.

Jest ich bardzo niewielu. Poznajemy Leszka Borakiewicza i jego rodzinę. Przybył on na wyspę przed 5 laty. Jeszcze w Polsce ożenił się z Malgaszką Ania, która studiowała w naszym kraju. Tu urodziła się ich pierwsza córka, druga przyszła na świat już na Madagaskarze. Młodzi Borakiewiczowie chcieli ułożyć sobie życie nad Wisłą, niestety ze względu na rasizm zdecydowali się wyjechać z Polski. Leszek jest dziś cenionym na wyspie specjalistą w zakresie usług internetowych, zajmuje się wdrażaniem internetu. Dużą pomoc rodzina otrzymała od polskich misjonarzy ze stołecznej Antananariwy. Inny z naszych rodaków, mieszkający na zachodnim wybrzeżu w okolicy Mahajangi najbardziej upalnego miasta wyspy, położonego w delcie rzeki Betsiboka,  ma duże przedsiębiorstwa zajmujące się połowem ryb i owoców morza.

Warto wspomnieć, iż oddalony od Polski o tysiące kilometrów Madagaskar od dawna wzbudzał nasze zainteresowanie. To tu pod koniec XVIII stulecia dotarł Maurycy Beniowski żołnierz, podróżnik, konfederata barski. Trudno jednoznacznie określić jego narodowość. Raz podaje się, że był Polakiem, innym razem Węgrem, a przyznaję się do niego także Słowacy. Przybył tu w charakterze najeźdźcy, a później przekształcił się w przyjaciela Malgaszy, zyskał ich uznanie, zdobył autorytet. Na Madagaskar przypłynął w 1773 roku jako wysłannik króla Ludwika XV, który miał dokonać próby kolonizacji wyspy. Nie wypełnił swojego zadania, zaprzyjaźnił się z Malgaszami z czasem podporządkował sobie miejscowe plemiona i 10 października 1776 roku został wybrany ich królem.  Za żonę pojął Malgaszkę.  Spłodził wiele pięknych dzieci. Ponoć do dziś wśród mieszkańców tego regionu znaleźć można ciemnoskórych Malgaszy o błękitnych oczach. Po latach, w 1785 roku ponownie wrócił na Madagaskar i tu rok później 23 maja 1786 roku zginał w czasie potyczki z wojskami francuskimi. Pamięć o Beniowski przetrwała do dziś, w stolicy jedna z ulic nosi jego imię.

W okresie międzywojennym Polska zainteresowana była kolonizacją tej wielkiej wyspy. W lecie 1937 roku rząd wysyłał do północnej części Madagaskaru, w dolinę rzeki Maeverano, swoich przedstawicieli, aby rozeznali sytuację, dokonali penetracji terenu. Jako dwaj niezależni eksperci tej  egzotycznej misji podjęli się Arkady Fiedler oraz Mieczysław Lepecki. Napisali oni dwie zupełnie odmienne sprawozdania. Lepecki, jako kierownik komisji oraz znawca i ekspert do spraw kolonizacji, wcześniej był przedstawicielem rządu w krajach Ameryki Południowej, odniósł się akcji kolonizacji pozytywnie, widział możliwość przysłania tu kilkudziesięciu tysięcy polskich osadników, głównie rolników pochodzenia żydowskiego. Arkady Fiedler, który przebywał na wyspie znacznie dłużej, półtora roku, do propozycji tej odniósł się krytycznie. Życie zweryfikowało te plany i wybuch II wojny światowej  przerwał wszelkie dyskusje.

 

Zostaw Komentarz