W gościnie u polskich Oblatów na Madagaskarze

Madagaskar choć tak bardzo oddalony od Polski od dawna wzbudzał nasze zainteresowanie. To tu, przed 225 laty dotarł Maurycy Beniowski, który podporządkował sobie miejscowe plemiona i został uznany przez nich królem. W okresie międzywojennym Polska zainteresowana była pewnymi próbami kolonizacji tej wielkiej wyspy. Dziś kontakty Polski z Madagaskarem są minimalne, nie ma tu polskiej ambasady, podobnie jak i malgaskiej w Polsce. Kontakty handlowe praktycznie nie istnieją, nie docierają tu także polscy turyści. Jedynymi przedstawicielami naszego kraju są polscy misjonarze głównie Oblaci. Przybyli oni do tego odległego kraju pod koniec lat 70-tych. Pracują w wielu rozrzuconych po całej wyspie parafiach próbując przybliżyć tubylcom wiarę katolicką oraz pomagają w rozwiązywaniu wielu codziennych problemów. Wśród autochtonów cieszą się wielkim szacunkiem i sympatią. Główne siedziby polskich misjonarzy znajdują się w Tamatave na wschodnim wybrzeżu oraz w stołecznym Antananarivo gdzie prowadzą dom formacyjny.

Na początku naszej podróży trafiliśmy właśnie do domu formacyjnego Oblatów, położonego w dzielnicy na jednym z czternastu stołecznych wzgórz – Soavimbahoaka. Mieliśmy to szczęście, że już na lotnisku czekali na nas dwaj polscy misjonarze. Ojciec Roman i Ojciec Klaudiusz. Wiadomo, że najtrudniejsze są zawsze pierwsze kroki w nowym nieznanym kraju, więc odebranie nas z lotniska przez księży było dla nas wielkim dobrodziejstwem. Nie musieliśmy szukać środka transportu, ani noclegu. Zapakowaliśmy swoje bagaże i jechaliśmy przez uśpione stołeczne Antananarivo do siedziby Oblatów. Pomimo wyjątkowo późnej pory rozpoczęły się długie Polaków rozmowy. Kogo zmorzył sen mógł udać się do swojego własnego jednoosobowego pokoju.

Dom formacyjny Oblatów to bardzo funkcjonalny budynek, murowany, trzykondygnacyjny
z niewielkim ale pięknie utrzymanym ogrodem. Podczas naszego pobytu wspaniale kwitną krzewy hibiskusa, podziwiamy również wspaniałe, dorodne i smukłe araukarie. Rano przez otwarte okno, zamontowana jest w nim oczywiście moskitiera, słyszeliśmy wspaniały ptasi koncert.

W związku z częstymi wyjazdami w teren misjonarze mają do swojej dyspozycji kilka samochodów. Po stolicy można bez większych problemów, nie wspominając o straszliwych korkach na ulicach, poruszać się zwykłymi samochodami osobowymi bądź busami. Do jazdy terenowej, a na Madagaskarze zdecydowaną większość dróg stanowią trakty nieutwardzane gruntowe, potrzebny jest dobry terenowy samochód z napędem na wszystkie koła. Takim właśnie zgrabnym, niezbyt wielkim ciężarowym Mercedesem dysponują nasi Oblaci.

Miłym zaskoczeniem jest dla nas śniadanie, w miarę tutejszych możliwości zbliżone jest ono do naszego typowego polskiego. Serek topiony, pasztet, kiełbasa, sadzone jajka. Tylko napoje zamiast z filiżanek czy szklanek pijemy z dużych salaterek, to miejscowy malgaski zwyczaj. Przy późniejszych posiłkach największym dla nas zaskoczeniem jest napój, który dostajemy do wypicia. Ma on barwę lekko zieloną, na wierzchu pływa niewielki zielony liść. Dość dziwny smak, nikomu z nas z niczym się nie kojarzy. Okazuje się, że pijemy wodę, w której gotowany był ryż ma on regulować właściwą pracę jelit i gasić pragnienie.

 

Wieczorem poznajemy miejscowych diakonów przyspasabiających się do pracy duszpasterskiej w domu formacyjnym. Każdy z diakonów jest ciemnoskóry, ale jakże różne mają oni fizjonomie. Jest to typowe dla Malgaszy. Jeden z nich jest niski, krępy
z dominującymi cechami typowymi dla Chińczyków, drugi wysoki, postawny
z typowymi cechami negroidalnymi.

Po kolacji Ojciec Klaudiusz bierze nas na wieczorną wycieczkę samochodem po mieście. Uwidacznia nam wielkie kontrasty metropolii. Są tu ekskluzywne, kilku gwiazdkowe hotele, ale najwięcej widzimy biedy. Jak do każdej stolicy w krajach Trzeciego Świata przyciągają tu liczne rzesze wiejskiej i małomiasteczkowej biedoty, licząc na poprawienie swojego ciężkiego losu. Zazwyczaj spotyka ich kolejne rozczarowanie, nie znajdują tu pracy, ani własnego domu. Część z nich śpi na ulicy, prawie wszyscy z nich żebrzą. Widzimy też dzielnice rozpusty, ulice są tu pełne młodych dziewcząt pragnących zarobić kilka franków, aby utrzymać siebie i swoich najbliższych do następnego dnia.

Do misji Oblatów powracamy jeszcze raz, na dzień przed naszym odlotem do Europy. Trafiamy na specyficzny dzień, jest właśnie Wielki Piątek jeden jedyny dzień w roku bez mszy świętej. W każdym kościele katolickim w Antananarivo odprawiana jest droga krzyżowa, ma ona bardzo uroczystą oprawę. My po postnej kolacji zostajemy zaproszeni przez Ojca Klaudiusza na wspólną modlitwę, udajemy się do niewielkiej kaplicy mieszczącej się na parterze domu formacyjnego. Siadamy we wspólnym kręgu tak abyśmy poczuli wzajemną więź. Ojciec Klaudiusz przypomina tradycję wielkopiątkową i wiele mówi nam o miejscowych obrzędach o różnicy pomiędzy katolicyzmem w Polsce i na Madagaskarze, o konieczności dostosowania miejscowych obrzędów do mentalności i przyzwyczajeń autochtonów. Potem kolejno czytamy fragmenty Pisma Świętego dotyczącego męki pańskiej.

We wspólnej modlitwie uczestniczą też Leszek i Ania Borakiewiczowie ze swoimi dwoma uroczymi córkami. Od kilku już lat mieszkają oni na Madagaskarze. Wcześniej poznali się
w Polsce, gdzie Ania – Malgaszka z Antananarivo studiowała. Pobrali się w Polsce, tu urodziło się ich pierwsze dziecko. Usiłowali ułożyć sobie życie w Polsce, jednak ze względu na pewne formy rasizmu zdecydowali się na jej opuszczenie. Przenieśli się do odległego Madagaskaru, gdzie od początku mogli liczyć na pomoc polskich księży i najbliższej rodziny Ani. Leszek jest specjalistą od komputerów i internetu. Prowadzi własną firmę, lecz ze względu na jego pochodzenie, firma ta jest oficjalnie zarejestrowana na żonę. Jest on cenionym fachowcem i ma nadzieję, że przy tym rodzaju działalności pracy będzie miał wiele przez najbliższe dziesięciolecia.

Zostaw Komentarz