Wśród flamingów i wikunii

W Chile znajduje się bardzo wiele parków narodowych, władze kraju od dawna wykazują dużą dbałość o ochronę środowiska naturalnego. Ze względu na specyficzny kształt kraju i jego położenie, zróżnicowanie środowiska przyrodniczego jest bardzo duże. Chile ma bardzo długie wybrzeże – 4.300 km, w niewielkiej odległości od niego ciągną się wysokie pasma Andów. W związku z tym w ciągu zaledwie kilku godzin można przenieść się ze słonecznego wybrzeża Pacyfiku w wysokie ośnieżone szczyty najwyższych gór kontynentu.

Zwiedzając ten zróżnicowany, egzotyczny i jakże bardzo gościnny dla nas kraj chcieliśmy poznać jedne z wyższych partii górskich w okolicach jeziora Chungara położonego w Parku Narodowym Lauca. Park ten o powierzchni 1362 km 2 leżący w północnej części Chile na granicy z Boliwią jest on położony na wysokości od 3.000 do 6.000 m n.p.m. i jest to jeden z najwyżej położonych obszarów górskich o statusie parku narodowego. Temu dziewiczemu regionowi na początku naszego stulecia groziła katastrofa ekologiczna, związana z budową linii kolejowej z Arici do La Paz. Prace związane z budową kolei spowodowały wielkie zmiany hydrograficzne. Przyczyniły się one do zaniku wód gruntowych, a to pociągało za sobą zniszczenie dużych połaci lasów i doprowadziło do wielu osunięć gruntu. W 1959 r. w regionie tym utworzono rezerwat przyrody, a 11 lat później powołano park narodowy. Od 1981 roku teren ten został objęty opieką UNESCO, jako jeden z piękniejszych, dziewiczych obszarów andyjskich.

Głównym celem eskapad turystycznych jest jezioro Chungara położone na wysokości ok. 4.500 m n.p.m. Jezioro powstało w wyniku erupcji wulkanu. Zastygła lawa zatamowała odpływ wód z topniejących lodowców znajdujących się na zboczach wulkanów otaczających Chungarę. Północne i wschodnie brzegi Chungary otoczone są wysokimi wierzchołkami wulkanów: Pomerape – 6240 m n.p.m., Quisiquisini – 5.480 m n.p.m. i najwyższym Parinacota – 6330 m n.p.m. Wszystkie one położone są na granicy chilijsko – boliwijskiej, są ośnieżone i wspaniale „przeglądają” się w wodach jeziora.

Południowe i zachodnie jego brzegi są trudno dostępne, są zabagnione i pozbawione roślinności, ale już kilkanaście metrów od brzegu rozciągają się wspaniałe śródgórskie łąki, na których wypasają się stada wikunii. Na głazach wystających ponad lustro wody Chungary siedzą duże ptaki przypominające sępy. Najwspanialszym dla nas widokiem są jednak stada wzlatujących różowych flamingów. Bezskutecznie rozglądamy się po niebie za olbrzymimi kondorami, na spotkanie z nimi musieliśmy poczekać do wizyty w najgłębszym kanonie świata Colca.

Pogoda nie pozwala na dalsze eskapady, gwałtownie robi się bardzo zimno, zaczyna padać deszcz ze śniegiem, chmury zasłaniają nawet najbliższe szczyty, wieje przenikliwie zimny wiatr. Nie pozostaje nic innego jak schronić się do naszego schroniska. Na nocleg zatrzymaliśmy się w niewielkim budynku strażnika parku narodowego, w którym znajdują się trzy pokoiki udostępnione turystom. Towarzystwo międzynarodowe, poza naszą grupą są tu miłośnicy gór ze Skandynawii i Nowej Zelandii. Z podziwem patrzą jak przygotowujemy sobie we własnym zakresie posiłek, mamy jeszcze przywiezione z Polski: kiełbasę, smalec i majonez. Dla nich gospodarz schroniska gotuje lekkostrawną zupę jarzynową i robi herbatę z ziół górskich. Jakże odmienny jadłospis od naszego. Skutki naszej „diety” szybko będą widoczne. Nieodpowiednie jedzenie, a także gwałtowna zmiana wysokości dadzą szybko o sobie znać. Zaledwie w ciągu 6 godzin wjechaliśmy z poziomu oceanu na wysokość 4500 m n.p.m.

Dotarliśmy tu z dużego i znanego portu chilijskiego Arici. Miasto znane jest z pięknych plaż, a także z kościoła San Marcos de Arica zaprojektowanego w 1875 roku przez samego Aleksandra Gustava Eiffla. Pobyt w Arice poświęciliśmy głównie na poznanie uroków miasta, choć mieliśmy wielką chęć popływać sobie w wodach Pacyfiku. W pierwszej chwili urzekły nas wspaniałe piaszczyste plaże dużo ładniejsze niż w najsłynniejszym chilijskim kurorcie – Viňa del Mar. Pomimo wysokiej temperatury powietrza ok. 30oC, woda w oceanie była przeraźliwie zimna, to wpływ płynącego od strony bieguna zimnego Prądu Peruwiańskiego. Temperatura wody w Pacyfiku znacznie niższa niż u nas w Bałtyku, toteż kąpiących się można policzyć na palcach jednej ręki. Drugim wielkim zaskoczeniem jest nadbrzeżna pustynia. Roślinność, piękne bujne palmy występują tylko na obszarach bezpośrednio przyległych do brzegu oceanicznego, kilkadziesiąt metrów dalej zaczyna się kamienisto – piaszczysta pustynia pozbawiona całkowicie roślinności.

Chile przyzwyczaiło nas do luksusu, do takiej organizacji wszelkiej działalności, aby maksymalnie usprawnić, uprzyjemnić życie człowiekowi. Doświadczamy tego ponownie przy porannym wyjeździe z hotelu. Gospodarze szykują nam prowiant na drogę. Mikrobus wycieczkowy o ustalonej godzinie pojawia się przed naszym hotelem, a młody sympatyczny pilot Oscar zaprasza do środka. Towarzystwo biorące udział w wycieczce jest wielonarodowe: Chilijczycy, Niemcy, Francuzi, Żydzi, Katalończyk. Pilot proponuje każdemu uczestnikowi przedstawienie się przez mikrofon, dzięki temu atmosfera rozluźnia się. Jak wszędzie w Chile, asfaltowa dobrze utrzymana droga, pozwala na szybką i bezpieczną jazdę. My mamy do przejechania tylko ok. 200 km, ale za to do pokonania znaczną różnicę wysokości – z poziomu oceanu wjedziemy na wysokość aż 4500 m n.p.m. W trakcie 6 godzinnej jazdy zaplanowano kilka postojów. Pierwszy w niewielkiej wiosce Poconchile oddalonej zaledwie 37 km od Arici, a leżącej na wysokości 480 m n.p.m. Cały czas jesteśmy jeszcze w obszarze pustynnym, jedynie na horyzoncie w dolinie rzecznej widoczna jest zieleń pól uprawnych. Zwiedzamy malutki, bielony kościół i cmentarz.

Mały 20 osobowy mercedes szybko osiąga coraz wyżej położone zbocza. Na wysokości 1500 – 1800 m n.p.m. podziwiamy olbrzymie pojedynczo rosnące kaktusy – kandelabry, z bardzo długimi, cienkimi kolcami. Osiągają one wysokość do 2,5 m. Według słów Oskara jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie rośnie ten gatunek kaktusów. Wielkim dla nas zaskoczeniem staje się fakt, że im bardziej oddalamy się od oceanu i wjeżdżamy coraz wyżej, tym więcej wilgoci w powietrzu, a co za tym idzie roślinność staje się coraz bogatsza.

Pojawiają się także stada dzikich wikunii, żyją one w stadach rodzinnych – para dorosłych + potomstwo. Nie podchodząc zbyt blisko udaje się zrobić ciekawe zdjęcia. Dziś stada ich są dość liczne, choć niedawno groziło im wygaśnięcie. Od 1972 roku objęte zostały prawną ochroną, podpisano wtedy traktat o ich ochronie na terenie: Chile, Argentyny, Boliwii i Peru. Dziś populacja ich zwiększyła się do ponad 10.000 sztuk. Z zaciekawieniem oglądamy niepozorną, wyglądającą jak mech roślinność halucynogenną llamata. Na krótki odpoczynek zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji, zgodnie z zaleceniami Oscara pijemy napar z liści koki – ma on pomóc w przystosowaniu się organizmu do znacznej wysokości n.p.m. Po raz pierwszy od wielu dni zaczyna padać deszcz, na szczęście jest on krótkotrwały, a widoki są coraz wspanialsze. Zaczynają się nam ukazywać ośnieżone szczytu Andów.

Podziwiamy pierwsze, duże wysokogórskie jezioro Cotacontani. Mijamy olbrzymie, posępnie wyglądające pola zastygłej lawy o barwie ciemnoszarej, czarnej – są to obszary pozbawione roślinności. Po 6 godzinach jazdy jesteśmy u celu naszej podróży. Część naszych współtowarzyszy podróży ma już silne objawy choroby wysokogórskiej. Są bladzi apatyczni, mają bardzo krótki oddech, bolą ich głowy. Część cierpi na torsje. Ani im w głowie podziwianie wspaniałych widoków. Śmiejemy się, że Polacy są jednak dużo bardziej odporni. Na własne życzenie, po opisanym wcześniej naszym „dietetycznym” posiłku, przyspieszamy nadejście choroby wysokogórskiej, która nie omija żadnego z nas. Nic już nam nie pomoże. Każda pozycja jest zła, nie możemy leżeć, siedzieć, chodzić, noc jest potwornie długa, zdaje się nie mieć końca.

Około 5 rano ma przejeżdżać drogą boliwijski autobus jadący do La Paz. Ponieważ
i tak nie możemy spać wychodzimy na drogę przed schroniskiem w piękną rozgwieżdżoną noc. Przeżywamy nerwowe chwile – jest bardzo zimno, wieje silny wiatr, brak pewności czy autobus przyjedzie, a jeśli tak to czy nas zabierze.

Wreszcie na horyzoncie pojawiają się reflektory niezidentyfikowanego pojazdu, który okazuje się być oczekiwanym przez nas autobusem, kierowca zatrzymuje pojazd,
w środku jest 7 wolnych miejsc (jakby przygotowanych dla naszej grupki). Jesteśmy szczęśliwi. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do komfortowych autobusów chilijskich i dobrych dróg od tej chwili czekają na nas liczne niespodzianki. Autobus jest starym mercedesem ciężarowym przystosowanym do przewozu pasażerów i licznych ładunków. Jadą w nim tylko Boliwijczycy przewożący olbrzymie ilości pakunków, w Chile zaopatrzyli się w liczne dobra, których brakuje w Boliwii (poczynając od cebuli, kończąc na papierze toaletowym). Po kilku minutach jazdy osiągamy granicę, tu kończy się asfalt, a dalszego traktu nie widać. Wygląda na to, że kierowca zna kierunek jazdy i obiera właściwy azymut – jedziemy bezdrożami, zupełnie jak po połoninach bieszczadzkich).

Zostaw Komentarz