WYPRAWA NA DACH ATLASU

Afryka każdemu globtroterowi może zaproponować wiele atrakcyjnych i magicznych miejsc. Jednak, aby wybrać się w afrykańskie góry wysokie propozycji jest stosunkowo niewiele. Najbliższe Europie góry to Atlas, pasmo położone w północnej części kontynentu, na przedpolu Sahary. Góry dzielą się na trzy równoleżnikowo położone pasma. Najbliżej wybrzeża Morza Śródziemnego znajduje się Atlas Średni, za nim Atlas Wysoki i dalej na południe Antyatlas.

Najwyższym szczytem Atlasu jest Jebal Toubkal  ( Dżabal Tubkal ) położony w Atlasie Wysokim, w odległości około 70 km na południe od Marrakeszu. Jego wierzchołek sięga 4.167 m n.p.m. Pierwsze wejście Europejczyków V. Bergera oraz M. Dolbeau na szczyt miało miejsce dopiero 12 czerwca 1923 roku. Polscy wspinacze dotarli tu niewiele później, bo w 1934 roku. Uczynił to w trakcie pierwszej polskiej wyprawy w góry Afryki. Na szczycie Tubkalu stanął organizator i kierownik wyprawy Kazimierz Dobrawski. Dżebal Tubkal znajduje się na terenie rozległego parku narodowego o powierzchni około 360 km2. To pierwszy założony na terenie dzisiejszego Maroka park narodowy, utworzony już w 1942 roku przez francuskich kolonizatorów.

Szlaki w Atlasie nie są wyznaczone tak precyzyjnie jak w naszych górach, ale dla turysty mającego wprawę w wędrówkach górskich przemierzanie ich nie powinno sprawić większego kłopotu. Są to zarówno krótkie jednodniowe szlaki, jak i kilkudniowe wędrówki górskie, w czasie których zdobyć można nieco niższe szczyty, podziwiać piękne panoramy. Jeśli ktoś ma obawy przed samodzielną wyprawą może skorzystać z pomocy tubylców. Chętnie przemienią się w przewodników, tragarzy, kucharzy… Proponują oni też różnorodne dodatkowe usługi i ułatwienia np. poznawanie gór z grzbietu konia, muła czy osła, wynajęcie mułów wraz z mulnikami. Atrakcję mogą też wzrosnąć, gdy na jednym z lokalnych targów kupimy muła, aby go później, po zejściu z gór odsprzedać. W Atlasie nie brakuje też osób, które wspinają się po urwistych ścianach gór, przemierzają szlaki na rowerach trekkingowych, a zimą korzystają z uroków narciarstwa zjazdowego.

Miesiące letnie są najdogodniejszym okresem na wędrówkę po masywie Tubkalu, gdyż na wysokich szczytach Atlasu nie ma pokrywy śnieżnej, a temperatura jest dodatnia. Minusem tego okresu jest stosunkowo duże natężenie ruchu turystycznego.

Na szczyt wiedzie kilka tras turystycznych, najbardziej popularna i dająca największy komfort to znaczy możliwość noclegów w schroniskach bądź kwaterach prywatnych zwanych tutaj – gite,  wiedzie z berberyjskiej wsi Imlil położonej na wysokości około 1.740 m. n.p.m. Dysponując zaledwie kilkoma dniami przeznaczonymi na górskie eskapady decydujemy się na ten szlak. Inne trasy są zdecydowanie mnie oblegane przez turystów, jednak wybierając się na nie należy zabrać ze sobą namioty, nie ma tam żadnej stałej bazy noclegowej.

Po nocy spędzonej w Marrakeszu, wczesnym rankiem dojeżdżamy dwiema mniejszymi taksówkami tzw. petit taxi na obrzeża miasta. Taksówki tego typu kursować mogą tylko w granicach miasta. Tu wynajmujemy dużą taksówkę tzw. grand taxi, która może zabrać do 6 pasażerów. Kurs grand taxi zamówić można jedynie na specjalnym dworcu przygotowanym tylko dla tych pojazdów. W każdym marokańskim mieście taksówki pomalowane są na jednolity kolor, w różnych ośrodkach mają one odmienne barwy. W Marrakeszu są koloru jasnobrązowego. Grand taxi to zazwyczaj stare wysłużone mercedesy tzw. beczki. Po pojawieniu się naszej pięcioosobowej grupki na dworcu taxi robi się spory ruch, wiadomo, że zapowiada się nienajgorszy kurs.  Kierowcy zapraszają nas do swoich pojazdów, ale decyzję tu podejmuje szef dworca.  Zamawiamy u niego kurs do Ansi, dużej wsi targowej położonej u podnóża masywu Tubkal.

Kierowca naszej taksówki jest starszy, nieogolony mężczyzna, w brudnym granatowym roboczym fartuchu, czapce bejsbolówce założonej na bakier. Wygląda niechlujnie i niesympatycznie. Na całej naszej grupie wywiera złe wrażenie. Nie mamy żadnego wyboru,  decyzję podjął kierownik dworca grand taxi, a jak się nam nie podoba to możemy nie jechać. Sposób obsługi i wygląd kierowcy wywołują u mnie wspomnienie sprzed 20 lat, gdy w Zakopanem kierowca decydował, których pasażerów zabierze do autobusu. Na szczęście te czasy bezpowrotnie za nami.

Wiemy, że z kierowcą trzeba z góry ustalić cenę za kurs. Widząc obcokrajowców stawka znacznie rośnie, ale my znamy obowiązującą taryfę za dojazd do Ansi. Wynosi ona 15 dirham od osoby i taką cenę ostatecznie ustalamy. Jest nas pięcioro więc mamy dopłacić za jedno niewykorzystane miejsce. Styl jazdy potwierdza nasze złe wrażenia. Każdy pojazd jadący przed nami staje się wrogiem, którego należy jak najszybciej wyprzedzić, a kto miał mniejszy bądź słabszy pojazd był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kilku mijanych motocyklistów omal nie wylądowało w przydrożnym rowie. Każdy spotkany na drodze pojazd to rywal, obowiązkowo trzeba z nim podjąć walkę. Wygrywa ten co ma silniejsze nerwy. Droga jest wyjątkowo kręta, widoczność bardzo ograniczona. Pojazdy pędzą środkiem jezdni, ścinają zakręty, trąbią, nikt nie zamierza ustąpić. W końcu, w ostatniej sekundzie ten bardziej tchórzliwy, ten o słabszych nerwach zjeżdża na bok.

W Ansi zmieniliśmy taksówkę i dalej do Imlil jedziemy już ze spokojniejszym kierowcą. Nawierzchnia drogi zupełnie inna, w asfalcie pojawiając się głębokie dziury, wyrwy, tempo jazdy spada. Jezdnia z każdym przejechanym kilometrem staję się węższa. Jadąc doliną Wadi Rhirtaia podziwiamy wspaniałe widoki wysokich szczytów Atlasu wśród których króluje nasz Tubkal.

W Imlil robimy ostatnie zakupy, kupujemy: pieczywo, sery topione, wodę mineralną. Sklepów, barów, kawiarni, schronisk i hoteli jest tu dużo. Ruch we wsi jest spory. Mieszkańcy okolicznych wiosek przyjechali tu samochodami, motocyklami, rowerami, na koniach, mułach bądź osłach, aby dokonać  zakupów. Jest też dużo turystów, zarówno Marokańczyków jak i gości z innych kontynentów. Ci którzy nie wychodzą w góry udają się  na duży kamping należący do CAF – Club Alpin Francaise.

Przedstawiciele lokalnych agencji turystycznych proponują nam swoje usługi. Aby nie dźwigać naszych plecaków możemy wynająć muły lub osły. Oferują nam wynajęcie przewodnika górskiego. Ceny tych usług nie są wygórowane, ale ambitnie liczymy na własne siły. Przedstawiciele komisów ze sprzętem turystycznym i wspinaczkowym nachalnie ciągną nas do swoich sklepów. Dowiadujemy się od nich jak wielu potrzebnych, niezbędnych wręcz sprzętów nam brakuje, a tu takie niskie ceny, taki duży wybór. Możemy tu zaopatrzyć się w : buty górskie, namioty, śpiwory, plecaki, a nawet raki i narty. Jedyny zysk z zaglądania do komisów to możliwość nawiązania kontaktu z ludźmi, którzy właśnie zeszli ze szlaków turystycznych. Od nich uzyskujemy pożyteczne rady.

Dość późno wyruszamy w góry, nie spieszymy się. Aby lepiej zaaklimatyzować się zdecydowaliśmy się na dwa noclegi na trasie. Mamy nadzieję, że w ten sposób unikniemy choroby wysokogórskiej. W pierwszym dniu górskiej wędrówki chcieliśmy poznać  wioski berberyjskie i ich gościnnych mieszkańców. Berberowie to rdzenni mieszkańcy tych ziem, są tu od zawsze. Z tego dzielnego i dumnego ludu wywodzi się m.in. święty Augustyn filozof i teolog żyjący na przełomie IV i V stulecia . Zasłynął z tego, że w trakcie swojego żywota ani razu się nie spowiadał!

Początkowo prowadzi nas 10. letni mieszkaniec Imlilu, proponuje, że pokaże nam szczególną atrakcję. Przystajemy na tę propozycję i po kilkunastu minutach spaceru docieramy do wodospadów w pobliżu wioski. Jest to  wyjątkowe miejsce, gdzie spotykamy tubylców. Przyszli tu z małymi dziećmi, całymi rodzinami. Sporo jest też samotnych kobiet, są w różnym wieku. Jesteśmy mile zaskoczeni, gdyż nasza obecność nie wprawia ich w zakłopotanie.  Możemy bez problemu robić zdjęcia, co w Maroku nie zdarza się często.  Dzień jest słoneczny i ciepły więc my też z przyjemnością zażywamy kąpieli w zimnej, orzeźwiającej wodzie.

Następnie wąską ścieżką podchodzimy ostro do góry i wracamy na szlak wiodący na Tubkal, aby po kilkunastu minutach marszu dotrzeć do kolejnej wioski Armud. Jest ona pięknie wkomponowana w górskie zbocze, zabudowania położone są amfiteatralnie na wysokości 1.840 – 1.950 m n.p.m. Wieś otoczona jest sadami i ogrodami. Wilgotne masy powietrza z nad Morza Śródziemnego i Atlantyku zasilają tu kilka rzek,  z których większość spływa do Oceanu Atlantyckiego. Rzeki zapewniają tak potrzebną słodką wodę, dzięki, której północne Maroko stało się zapleczem sadowniczym, dostarczając: mandarynki, pomarańcze, cytryny, granaty,  migdały, figi, jabłka, wiśnie, orzechy włoskie, oliwki oraz winogrona. Na łąkach pasą się kozy i owce.

W Armud, jak w każdej marokańskiej osadzie dominującą budowlą jest meczet z wysoką wieżą minaretu, z którego codziennie pięć razy słychać nawoływanie  muezina do modlitwy. Wieś przecięta jest szerokim uedem tj. suchym korytem rzecznym, które wypełnia się wodą tylko po gwałtownych ulewach.

Błędnie zakładaliśmy, że Imlil to ostatnia osada, gdzie można dokonać zakupów. W Armud sklepów również nie brakuje. Ale ceny są tu już wyższe. We wrześniu dzień jest długi, mamy  jeszcze dużo czasu podejmujemy więc trud podejścia do wioski Sidi Chamharouch, słynącej z sanktuarium dostępnego tylko dla wyznawców islamu. Dalsza droga wiedzie wzdłuż górskiego potoku Mizam, jest to typowa polodowcowa U-kształtna dolina. Przez większość trasy wspinamy się ostro do góry, szybko zdobywamy wysokość, ale tracimy też wiele sił. Można je zregenerować zatrzymując się przy kramach położonych przy szlaku. Jednak z każdym krokiem ceny w nich rosną. Ostatni odcinek trasy to strome podejście 400 metrów w górę. W tracie wędrówki uciążliwością są spotkania na wąskich ścieżkach z objuczonymi mułami i osłami. Uparte, zmęczone zwierzęta za nic nie usuną się z drogi, to my musimy im zawsze ustąpić miejsca, zejść ze ścieżki. W końcu dostrzegamy samotne, suche drzewo, na którym zawiązanych jest kilka tasiemek. Ma ono ponoć magiczną moc, a dla nas jest drogowskazem, że zbliżamy się do celu pierwszego etapu peregrynacji ku szczytowi Tubkala.

Popołudniem docieramy do celu, berberyjskiej wioski wtopionej w zbocze góry Aksouala – Sidi Chamharouch.  Pierwsze kroki kierujemy do świątyni z białą kopułą, znajdującej się po drugiej stronie potoku. Wchodzi się przez niewielką kładkę. Napis przy niej zakazuje innowiercom wstępu. Świątynia jest miejscem spoczynku marabuta, czyli świętobliwej osoby, która ma zdolność bezpośredniego obcowania z Najwyższym. Marabut, uważany przez Berberów za osobę obdarzoną świętością, ma moc uzdrowicielską, może też przekazywać baraka, czyli błogosławieństwo otrzymane od Boga. W pobliżu świątyni znajduje się kilka grot, w których płoną znicze zapalone przez pielgrzymów.

. Celem licznych pielgrzymek jest świątynia, a w niej grób miejscowego świętego – marabuta. Przybywają tu głównie rodzice ze swoimi pociechami dotkniętymi upośledzeniem umysłowym. Wizyta w tym świętym miejscu ma im pomóc w przezwyciężeniu choroby. Na szlaku mijamy ojców wnoszących do tego świętego miejsca dzieci. Starsze pociechy wjeżdżają na mułach lub osiołkach. My po kilkugodzinnym marszu zasłużyliśmy na ciepły posiłek .Wybór dań w miejscowej jadłodajni jest bardzo ograniczony, ale z dużą przyjemnością decydujemy się na dobrze już nam znany tadżin. Jest to tradycyjny marokański posiłek przygotowywany na ogniu w dużym glinianym naczyniu., o takiej samej co danie nazwie. W oczekiwaniu na danie główne raczymy się kolejnym tutejszym specjałem. Zamawiamy Berber whisky, czyli gorącą miętę z domieszką miejscowych ziół, głównie tymianku. Ten bardzo słodki napój przygotowywany jest w dużym aluminiowym dzbanku i nalewany do małych szklanek z dużej wysokości, tak aby mocno się pienił. „Whisky” jak to  whisky szybko nas rozgrzewa i dobrze gasi pragnienie. Tadżin też nam smakuje, jest  to kasza kuskus z dużą ilością różnych warzyw i mięsem drobiowym. Do tego podaje się cienkie placki z  mąki pszennej. Wszyscy jemy z jednej wspólnej misy nie używając sztućców. Do jedzenia służy „czysta” prawa ręka. Posiłek powinno się wkładać do ust trzema pierwszymi palcami tej dłoni. Absolutnie nie wolno brać pożywienia do lewej „nieczystej” dłoni. Dzielnie walczymy z posiłkiem, jesteśmy już trochę oswojeni z miejscowymi zwyczajami. To zawsze wzbudza dobre uczucia u gospodarzy. Po posiłku wracają siły i dobry humor. Na nocleg zostajemy w Sidi Chamharouch. Nie ma tu schroniska, ani innego punktu noclegowego dostępnego dla turystów. Jedyna możliwość to spanie na podłodze w pomieszczeniu przypominającym garaż. Trudno, wyboru nie ma. Gospodarze rozkładają na murowanej posadzce dywany, do dyspozycji dla 5 osób dostajemy jeden materac, ale cena jest adekwatna do zaproponowanych warunków. To nasz najtańszy nocleg w Maroku. Snujemy się po tej malutkiej osadzie, w której na stałe mieszka kilkanaście osób, nawiązujemy kontakty z właścicielami sklepiku z pamiątkami, restauracji i naszego „garażu”. Chłoniemy specyficzny klimat tego odizolowanego od świata miejsca. Są widoki, które na trwałe zapisują się w mojej pamięci. Zapamiętuję wiszące w oknie na sznurku stare poprute majtki oraz znoszone dziurawe skarpetki, więcej jest w nich dziur niż pozostałości skarpetki.

Obserwujemy,  jak pielgrzymi zażywają rytualnych kąpieli w potoku i pod małym wodospadem. Większość z nich jest bardzo dobrze zaznajomiona z tym miejscem, gdyż przebywają tu od wielu tygodni. Przybyli z upośledzonymi dziećmi, aby wróciły tu do zdrowia wymagana jest dłuższa „kuracja”, kilkutygodniowy pobyt w świętym miejscu. Tych bardziej zamożnych stać na opłacenie kąta do spania, zaś biedniejsi lokują się grotach. Nocują w nich również pielgrzymi, którzy dotarli tu na krócej. Chcą jedynie odbyć medytacje i zapalić świeczkę. W czasie wędrówki wzdłuż potoku jesteśmy świadkami dramatycznej walki o życie. Jeden z kąpiących się chłopców wpada w bystry nurt rzeki i zaczyna się topić. Usiłujemy pomóc, wspólnymi siłami udaje się uratować młode życie, choć do tragedii niewiele brakowało. Wyciągnięty z wody nieprzytomny, dzięki reanimacji przeprowadzonej przez jego kolegów szybko odzyskał świadomość.

Jesteśmy na wysokości ponad 2.200 m n.p.m.,  szybko robi się zimno i ciemno. Do wioski nie dociera energia elektryczna,  jeżeli gdzieś palą się światła to znaczy, że przy domu działa generator prądotwórczy. Jeszcze tylko wieczorna toaleta tj. mycie w zimnej wodzie w potoku, bo toalety przy naszym garażu nie ma.  Później gorąca zupa, podziwianie rozgwieżdżonego nieba i po 20.oo idziemy spać. Noc niezbyt miła, ciasno, zimno i niewygodnie, toteż wcześnie rano zrywamy się i po  śniadaniu ruszamy do góry. W planach na dzisiejszy dzień jest podejście 1000 m w górę, do schroniska położonego na wysokości 3.200 m n.p.m. Zajmie nam to około 4 godzin marszu. Słońce szybko ogrzewa powietrze, robi się ciepło, przyjemnie. Nie zapominamy posmarować się kremem ochronnym, z wysokim filtrem, o poparzenie słoneczne bardzo łatwo. Podchodząc podziwiamy kolejne wspaniałe górskie panoramy. Aklimatyzujemy się i oszczędzamy siły na następny dzień przeznaczony na atak szczytowy. Ruch na szlaku dość intensywny, często mijamy mulników prowadzących zwierzęta na grzbietach których wwożone są bagaże co bardziej  zamożnych lub leniwych turystów, a także produkty spożywcze oraz butle gazowe, które trzeba dostarczyć do schroniska. Początkowo podejście jest dość uciążliwe, krótkimi ostrymi zakosami wspinamy się do góry. W połowie drogi mijamy ostatni punkt gastronomiczny. Można tu nabyć mocno schłodzone w wodzie potoku zimne napoje. Nieliczni zainteresowani kupują okazy geologiczne. Sprzedawcy proponują róże pustyni oraz skamieniałości, głównie trylobity.

Tu po raz pierwszy, ale nie ostatni spotykamy naszych rodaków. Są to mili młodzi ludzie, którzy przed kilkoma laty wyemigrowali do Irlandii i za zarobione tam pieniądze mogą poznawać świat.

Z daleka w dużym, płaskim kotle polodowcowym, dostrzegamy bryłę schroniska. Jest ono zbudowane z kamienia, więc wtapia się w pejzaż. Sylwetka schroniska jest tak wielka, że wydaje się  iż do celu dzisiejszej wędrówki pozostało już niewiele. Ale po kilkudziesięciu minutach żmudnego podejścia widać, że są to dwa schroniska. Czytając przewodniki nigdzie nie natrafiliśmy na informacje o rozbudowie tutejszej bazy noclegowej. Może mimo dużej ilości turystów nie będzie kłopotu ze znalezieniem miejsc noclegowych. Przed dojściem do schroniska mijamy intensywnie zieloną łąkę, na której rozstawionych jest kilka namiotów, a pomiędzy nimi wypasają się  muły.

  Schroniska położone są na wysokości około 3.200 m. n.p.m. Stare nazywane Refuge du Tubkal należące do CAF, zlokalizowane jest trochę wyżej, a nowe – Les Mouflans, wzniesione kilka lat temu leży parę metrów poniżej. Oba budynki  wyglądają bardzo solidnie. Mile zaskakuje nas standard obiektów, u nas w Polsce takich nie znajdziemy. Przy wejściu do schroniska bufet, można w nim kupić napoje i słodycze, dalej recepcja, kuchnia schroniskowa i duża kuchnia samoobsługowa dla turystów oraz wielka sala jadalna. Są tu potężne solidne stoły, wygodne krzesła, a pod ścianami wielkie kanapy. Z sufitu zwisają olbrzymie kryształowe żyrandole, chociaż energia elektryczna dostępna jest z generatorów prądotwórczych w określonych godzinach.  Pokoje różnej wielkości, dostajemy miejsca do spania w dużej 16-osobowy sali. Jest ona wyposażona w nowe wygodne łóżka piętrowe z grubymi materacami, jest czysto. Największe zaskoczenie to możliwość gorącej kąpieli, w łazienkach są butle gazowe, dzięki którym można podgrzać wodę!!!!Kąpiel była naprawdę gorąca. Co za luksus !!!!

Do schroniska dociera coraz więcej osób. Jest jeszcze wcześnie toteż wszyscy spotykamy się przed budynkiem, rozmawiamy o jutrzejszym wejściu na szczyt, słuchamy relacji tych co z niego zeszli. Relacje jak zwykle różnorodne, od opinii, że wejście jest bardzo proste i nieuciążliwe, zajmuje ono jedynie około 2,5 godziny, po opowieści o dużym wysiłku fizycznym i wyprawie trwającej dwa razy dłużej. Towarzystwo w schronisku bardzo zróżnicowane od młodych 20-letnich ludzi po seniorów liczących ponad 70 wiosen. Pochodzą oni z bardzo różnych zakątków świata. Dziwi nas obecność turystów z Maroka, spotykamy też Australijczyków, Czechów, Szwajcarów, Hiszpanów, Hindusa, ale dominują nasi rodacy.

Tymczasem ogarnia nas lenistwo. Grzejemy się w promieniach słońca, uzupełniamy notatki, rozkoszujemy się słodyczami przywiezionymi z Polski. Podziwiamy piękne panoramy górskie, przypominają trochę nasze Tatry Zachodnie, choć skala gór zupełnie inna, nieporównywalna. Zaglądamy do drugiego starego schroniska, wygląda ono równie sympatycznie jak nasze. Standart w schronisku jest tak wysoki, że przy wejściu do niego należy zmienić obuwie.  Zamawiamy tu doskonałą sałatkę warzywną  z tuńczykiem. Brakuje tylko piwa, ale to przecież kraj muzułmański. W naszym schronisku spotykamy się o godzinie 19.00, serwowana jest wtedy wspólna dla wszystkich turystów kolacja. Elegancko nakryte stoły i jednorodne menu: zupa jarzynowa i spaghetti. Turystka z Maroka próbuje na stole postawić butelkę wina, ale spotyka się to z natychmiastową ostrą reakcją pracowników schroniska.

Noc jest zaskakująco ciepłą, śpimy czujnie i po kilku falstartach wstajemy podobnie jak większość mieszkańców  schroniska o 5.3o.Przygotowane na wyjście plecaki są małe i lekkie, mamy trochę słodyczy, owoców, aparat fotograficzny, kamerę i zapasowe baterie. Resztę rzeczy pozostawiamy w schronisku. Ciepłe rzeczy wkładamy na siebie. Gdy wychodzimy ze schroniska zaczyna świtać. Temperatura powietrza około 0 C, bezwietrznie. Przed nami na szlak wyszło kilka małych grupek, wytyczają nam  trasę. Na szczyt wiedzie kilka różnych ścieżek. Łatwo zabłądzić, gdyż trasa turystyczna oznakowana jest małymi, niezbyt widocznymi kamiennymi kopczykami. Idziemy w środku stawki, tempo dość wolne, spokojne i rytmiczne, decydujemy się na częste, ale krótkie odpoczynki. Ścieżka wiedzie przez liczne pola piargów. Podchodzi się trudno, małe kamienie osuwają się spod nóg. Trzy kroki do przodu i jeden w tył. Tubkal ginie nam z oczu, nie widzimy celu naszej wspinaczki. Patrzymy na zegarki idziemy już prawie 2 godziny, czyli do szczytu powinno być już blisko, ale ktoś wyprowadza nas z błędu i mówi, że nie zaliczyliśmy jeszcze połowy drogi. Słońce zaczyna oświetlać kolejne szczyty, widoki coraz ładniejsze. W końcu ukazuje się naszym oczom przełęcz położona na wysokości około 4.000 m n.p.m. Na przełęczy krótki odpoczynek, zaczyna wiać coraz silniejszy wiatr. Zostało nam jeszcze około 200 m podejścia. Na szczyt wiodą teraz dwie wyraźne ścieżki, jedna przez olbrzymie pole piargów, a druga prowadzi samą granią. Mamy dość podejść po piargach. Wybieramy ten drugi wariant drogi. Przed 10.oo jesteśmy na szczycie zbudowanym ze skał wulkanicznych – andezytów. Pogoda nam sprzyja jest słonecznie, wiatr słabnie. Podziwiamy panoramy, jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi, że pomimo chwilowych słabości i kryzysów udało się wygrać tę walkę z górą. Na szczycie jest  już kilkadziesiąt osób, wszyscy gratulujemy sobie, robimy zdjęcia, wymieniamy się e-mailami. Czesi częstują nas whisky i ich najlepszym piwem Pilzner Urquel. Czujemy satysfakcję, rozglądamy się dookoła, wszystkie okoliczne szczyty położone są niżej. W tej chwili uświadamiamy sobie, że stoimy na najwyższym szczycie północnej Afryki. Wyżej wejść już się nie da. Dusza geografa raduje się wspaniałym krajobrazem gór o rzeźbie typowo alpejskiej. Patrzę na poszarpane szczyty leżące poniżej Tubkalu, na cyrki i kotły polodowcowe, na charakterystyczne szerokie U-kształtne doliny, którymi wcześniej spływały jęzory lodowców górskich. Stąd doskonale widać piętrowość roślinności w Atlasie Wysokim. Do wysokości mniej więcej 2.200 m n.p.m. rosną lasy, w których można spotkać sosny, dęby oraz cedry. Nie brakuje też eukaliptusów, drzew wprowadzonych tu sztucznie, ze względu na duże i szybkie przyrosty. Powyżej 3.500 m n.p.m. występuje już tylko bardzo uboga roślinność turniowa, głównie porosty i mchy.

Najwyższy punkt Tubkalu oznaczony jest wieżą, z 4 poprzecznymi deskami, które mają symbolizować  jego wysokość ponad 4.000m n.p.m., dokładnie 4.167 m n.p.m. Po odpoczynku i radości ze zdobycia „dachu Atlasu” rozpoczynamy uciążliwe zejście. Na piargach trzeba bardzo uważać, gdyż co chwilę ktoś się potyka i przewraca. Zejście jest bardzo uciążliwe i powolne. Nogi drżą, czuję zmęczenie, gubię właściwą drogę i przez to schodzimy trochę mniej wygodną i dłuższą trasą. Do schroniska docieramy około 14.oo, krótki odpoczynek i podejmujemy szybką decyzję o zejściu. Nie chcemy już spać w „garażu” w Sidi Chamharouch powinniśmy więc dotrzeć do Armud, a to kawał drogi. Początkowo tempo marszu bardzo przyzwoite, ale później zmęczenie daje o sobie znać. W Sidi Chamharouch spotykamy poznanych dwa dni wcześniej właścicieli kramów, proponują nam nocleg i kolację u siebie w domu w Armud, więc natychmiast, bez odpoczynku ruszamy dalej. Skracamy sobie drogę do naszej kwatery i idziemy skrótem tzw. ”ścieżką Berberów”, jest ona wąska i mocno eksponowana, z pięknymi widokami na wioskę,  oued  i na masyw Tubkalu. Ale na podziwianie widoków chęci coraz mniejsze, daje o sobie znać wielkie zmęczenie. Po zachodzie słońca docieramy w końcu do naszej bazy. Teraz  czas na spanie, na radość z przebywania w pięknych górach przyjdzie czas jutro o świcie. Nie pamiętam kiedy i jak znalazłem się w śpiworze, zasnąłem dosłownie na stojąco jeszcze przed wejściem do niego.

Rano wiem, że żyję, bolą wszystkie kości i mięśnie, ale radość i satysfakcja z obcowania z Atlasem olbrzymia.

Zostaw Komentarz