Święta i Nowy Rok pod Krzyżem Południa

Od bardzo wielu lat marzyłem o podróży na południowy kraniec Ameryki Południowej, o dotarciu do legendarnej Patagonii i na Ziemię Ognistą. Ta wyjątkowo surowa, a często nawet niedostępna i niegościnna kraina pociągała mnie wspaniałymi krajobrazami. To przecież tu znajdują się jedne z najpiękniejszych na globie szczytów górskich, słynne ściany i iglice Torres del Paine, Fitz Roya, Cerro Torre.parnorma Cerro Tore U ich podnóża najpiękniejsze z górskich jezior, a także olbrzymie, ciągle rosnące lodowce górskie. No i „miasto na końcu świata”, najdalej na południe wysunięta osada, słynna Ushuaia. Do tego jeszcze rejs statkiem po wąskich kanałach i cieśninach, a także najpotężniejszych na świecie fiordach, podziwianie dziewiczej przyrody. W końcu marzenia się spełniają i w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia wylatujemy do Santiago de Chile. Pierwsze zdziwienie już na Okęciu, które w świąteczne popołudnie jest zupełnie puste. Takiego lotniska jeszcze nie widziałem, tylko gdzieniegdzie przemykają pojedynczy pasażerowie. Tablice przylotów i odlotów prawie puste !

Lecimy poprzez Zurych do Santiago de Chile. Lot łącznie z przesiadkami trwa trochę ponad 20 godzin. Przeżywam, a właściwie przesypiam jedną z najdłuższych w życiu nocy, bo lecąc na zachód cały czas cofamy wskazówki zegarka i noc jest znacznie dłuższa niż normalnie. Rano tuż przed lądowaniem z okien samolotu obserwuję niezapomniany widok na najwyższy szczyt kontynentu – prawie 7-tysięczną Aconcaguę, na stokach której już byłem. Odżywają dawne wspomnienia. Ostre, nieprzyjemne lądowanie w stolicy Chile, gdyż piloci w krótkim czasie muszą sprowadzić samolot ze znacznej wysokości, wszak lecieliśmy nad najwyższymi szczytami Andów.Katedra w Santiago de Chile

Zamierzamy jak najszybciej dotrzeć na południe kraju. Możliwości połączeń pomiędzy Santiago, a odległym o ponad 1000 kilometrów Puerto Montt jest wiele. Można polecieć samolotem, pojechać pociągiem lub skorzystać z jednego z kilkunastu połączeń autobusowych. Ze względów ekonomicznych i strategicznych wybraliśmy nocne połączenie autobusowe. Nie traciliśmy dnia na przejazd i nie musieliśmy dodatkowo płacić za nocleg. Do wyboru mieliśmy ofertę kilku różnych przewoźników obsługujących kursy na tej trasie.komfortowe chilijskie autobusy Standard autobusów w Ameryce Południowej jest o wiele klas lepszy niż w Europie, pojazdy są bardzo wygodne, siedzenia duże, bardzo dobrze wyprofilowane, rozstawione nie tak gęsto jak u nas, a do tego doskonała obsługa stewardów, projekcie filmów, możliwość słuchania muzyki i to na kilku kanałach. Serwowane są posiłki, jest stały dostęp do kawy i herbaty. Poszliśmy na całość i zafundowaliśmy sobie przejazd w wersji sypialnej, udało się nam bo trafiliśmy na świąteczną promocję. Główne drogi w Chile są doskonale utrzymane, prawie cały czas jechaliśmy słynną Panamericaną. Jest to droga, która prowadzi wzdłuż zachodnich wybrzeży obu Ameryk, rozpoczyna się na Alasce, a kończy w Patagonii, ma 25.750 kilometrów długości. Przejazd ponad 1.000 km zajął nam 12 godzin !!!!

Puerto Montt, to niezbyt wielkie miasto, ważny port i brama wjazdowa do Patagonii. Miasto położone u podnóża dwóch wysokich wulkanów: wyższego Osorno – 2.652 m npm i niższego Calbuco – 2.002 m npm. Oba stożki są pokryte śniegiem, a niższy z nich ma wyraźnie rozerwaną kalderę, jest to efekt ostatniej erupcji, która miała miejsce kilka miesięcy wcześniej. Poprzednio byłem tu 15 lat wcześniej, od tego czasu miasto zmieniło swoją fizjonomię. Pamiętałem Puerto Montt, jako bardzo kolorowe miasto małych, drewnianych domów. Miało swój niezapomniany klimat. Życie toczyło się wolnym, tempem, nikt się nie spieszył. Przy nabrzeżu cumowały małe łodzie rybaków. Bezpośrednio od nich można było nabyć świeże ryby i owoce morza. Dziś miasto znacznie się rozrosło i wzbogaciło, głównie na połowie łososi. Wybudowano tu już kilka wysokich budynków, w których ulokowały się banki i drogie hotele. Powstała nowa nadoceaniczna promenada spacerowa.owoce morza w połączeniu z chilijskim winem smakują doskonale

Po zwiedzeniu miasta, mając wolne popołudnie pozwalamy sobie na ucztę kulinarną. W Puerto Montt dużym porcie rybackim zjeść można doskonałe ryby i owoce morza, ale najbardziej znaną potrawą jest courantos. Jest on serwowany w większości tutejszych restauracji, ale my idziemy do portowej malutkiej knajpki, gdzie są zaledwie dwa stoliki i zamawiamy ten miejscowy specjał. Po dość długim oczekiwaniu dostajemy na stół duży, kopiasty talerz, a w nim: wielkie małże, żeberko wieprzowe, solidny kawałek kiełbasy, kurczaka, a do tego placki ziemniaczane i zbożowe, ostry sos i duże kawałki cytryny do wyciśnięcia. Wygląda smakowicie, już zaczynamy się dzielić tą porcją, a tu stole lądują kolejne talarze. Dla każdego z nas jest przygotowana taka solidna porcja. Zamawiamy więc duży dzban, dobrego chilijskiego wina i rozpoczynamy naszą ucztę, która trwała dość długo.

przedb wejściem na prom słuchamy muzykiKolejne dni to wymarzony od bardzo dawna, wspaniały i niezapomniany rejs statkiem po kanałach i fiordach południowego Chile. Płyniemy z Puerto Montt do Puerto Natales. Rejs trwał trzy i pół doby, przepłynęliśmy ponad 1.400 kilometrów. Mogliśmy podziwiać wspaniałe szczyty Andów, liczne spływające bezpośrednio do Oceanu Spokojnego lodowce górskie, głęboko wcięte fiordy, mniejsze i większe wyspy. Podróż była luksusowa, ale na jej rozpoczęcie musieliśmy trochę poczekać. Prom przypłynął do portu we wczesnych godzinach rannych, wysiedli z niego turyści, którzy przypłynęli z Puerto Natales. Po kilkunastu minutach z dużym zdziwieniem obserwowaliśmy „ucieczkę oceanu” , czyli rozpoczął się odpływ i nasz prom gwałtownie osiadł na mieliźnie. Dopiero późnym popołudniem mogliśmy wypłynąć z portu. Zaraz po zaokrętowaniu na „Ewangeliście” wszystkich turystów wita kapitan i cała załoga statku. Do naszej dyspozycji, ponad 130 pasażerów, ze wszystkich poza Afryką kontynentów, jest dwójka młodych ludzi, pełnią oni rolę przewodników –pilotów, pomagają we wszelkich kwestiach organizacyjnych, prowadzą wykłady i zajęcia. Szczególnie do gustu przypada nam młoda dziewczyna, która podobna jest do Penelope Cruz i taką otrzymuje od nas ksywę. Nasza kajuta znajduje się na środkowym pokładzie, tuż obok dużej sali jadalnej. W trakcie całego rejsu zapewnione mamy trzy posiłki dziennie, obowiązuje samoobsługa, a posiłki wydawane są w dwóch turach. Na górnym pokładzie kawiarnia i świetlica.

Czas płynął wyjątkowo szybko, bo atrakcji było co nie miara. Zmieniały się krajobrazy, na skalistych wyspach mogliśmy obserwować kolonie pingwinów, bądź lwów morskich. Największą ich kolonię widzieliśmy w wąskim ,głęboko wciętym fiordzie Elefantes. Obok burty statku przepływały delfiny, a kapitan dostrzegł nawet wieloryba, który ponoć wyrzucał do góry wielki pióropusz wody. Mimo wytężania wzroku nam nie udało się zobaczyć tego olbrzymiego ssaka. Pogoda była zmienna i kapryśna, byliśmy na to przygotowani. Nie zaskoczyła nas , wiedzieliśmy, że patagońskie lato może być bardzo dżdżyste. Bywały chwile z pięknie świecącym słońcem lecz dominowały niestety godziny z opadami deszczu, a nawet deszczu ze śniegiem. Cały czas wiał bardzo silny wiatr. Do czekających nas atrakcji byliśmy dobrze przygotowani, codziennie organizowane były prelekcje, spotkania i prezentacje filmów o lodowcach, fiordach, zwierzętach, mijanych parkach narodowych. Wszystkie one prezentowane były w dwóch wersjach językowych, po hiszpańsku i angielsku, podobnie jak dziennik „Evagelistas News”, który codziennie rano dostarczano nam do kajuty.kolorowe góry lodowe

Po dwóch dobach rejsu dostrzegliśmy w końcu pierwszą i jak się później okazało jedyną, w trakcie całej podróży osadę – Puerto Eden. Mieszka w niej zaledwie stu kilkudziesięciu mieszkańców, są to żołnierze strzegący bezpieczeństwa chilijskich wybrzeży, ich rodziny, rybacy oraz hodowcy małż. Wydaje się, że życie mają niezbyt ciekawe, kontakt ze światem sporadyczny. Oczekiwali na nasz statek, który przywiózł dla nich trochę prowiantu: warzywa, mięso, wędliny. Nie zawijaliśmy do malutkiego portu, na powitanie nas wypłynęło kilka niewielkich łódek. Odbiór całej przesyłki trwał niespełna kwadrans i mieszkańcy Puerto Eden pozostali znów zupełnie sami.

Przed nami jedna z głównych atrakcji rejsu, dopływamy do Fiordu Eyra, do którego spływa jeden z największych na kontynencie lodowców górskich – lodowiec Pio XI. Pomimo kiepskiej pogody, niebo mocno zachmurzone i pada deszcz za śniegiem, widać go z daleka. Jego zwiastunami są pływające po oceanie kry i góry lodowe. Wszyscy pasażerowie są na zewnątrz i z różnych pokładów oglądają to wspaniałe dzieło przyrody. Ze statku opuszczono dwie szalupy i marynarze podpłynęli pod czoło lodowca, do jednej z gór lodowych i przywieźli jej solidny kawałek. Mogliśmy go później dodawać do whisky i pisco.

lodowce spływają bezpośrednio do oceanuKilka razy udało się nam dotrzeć na mostek kapitański i z tej perspektywy obserwować trasę naszego rejsu, oglądaliśmy dokładne mapy rejsu, na nich zaznaczone były głębokości oraz ukształtowanie dna oceanu. Czytaliśmy nadchodzące komunikaty o stanie pogody. Wcześniej niż pozostali pasażerowie dowiedzieliśmy się, że po wyjściu na otwarty ocean czeka nas lekki sztorm. Fale dochodziły do wysokości 2,5 – 3,5 metrów i wiał wiatr o sile 6° Beauforta. Te lekkie niedogodności wynagrodził nam piękny wieczór i wspaniały teatr przyrody, który dane nam było przeżyć. Trochę po zachodzie słońca, późno, bo około 23-ciej, gdy słońce skryło się już za widnokręgiem na nieboskłonie pojawiła się niesamowita poświata. Ten wąski pas nieba o intensywnej barwie czerwono-pomarańczowej rozdzielał czerń pozostałej części nieboskłonu od ciemnej zieleni wód oceanu.

Na statku żegnaliśmy Stary Rok i witaliśmy Nowy. Ze względu na różnice czasu pomiędzy Polską, a Chile mogliśmy to uczynić dwukrotnie. Pierwszy raz wznieśliśmy toast, gdy u nas na statku było jeszcze zupełnie jasno, o godzinie 20.00 ale w Polsce wybiła właśnie północ. Myślami byliśmy wtedy z naszymi najbliższymi, a po kolejnych 4 godzinach, tym razem zgodnie z miejscowym czasem wypiliśmy kolejną lampkę szampana. Na statku, w trakcie sylwestrowej dyskoteki, bawiliśmy się w gronie międzynarodowym, byli m.in. Chilijczycy, Argentyńczycy, Japończycy, Żydzi, Rosjanie, Czesi, a także inni Polacy. O północy wszyscy spotkaliśmy się na górnym pokładzie, wznieśliśmy tu noworoczny toast, składaliśmy sobie wzajemnie życzenia. Wśród nich dominowały życzenia, aby kolejne lata zaczynały się w równie egzotycznej scenerii. Na bezchmurnym niebie nad głowami mogliśmy podziwiać Krzyż Południa. A ku naszej radości kapitan statku wystrzelił w niebo kilka kolorowych rac. Zabawa nietrwała dla nas zbyt długo, bo już następnego dnia, w Nowy Rok około południa dobijaliśmy do celu, do Puerto Natales i chcieliśmy być w dobrej formie fizycznej. Rano w Nowy Rok z pokładu naszego „Ewangelisty” podziwiamy potężne, strzeliste iglice i wieże szczytów w Parku Narodowym Torres del Paine, do których za kilka godzin dotrzemy.

Tu w Puerto Natales zaczyna się nasza kolejna przygoda, kilkudniowy trekking po Parku Narodowym Torres del Paine. Nie tracąc ani chwili czasu, jedziemy w góry i już wczesnym popołudniem jesteśmy przy Laguna Amarga – jeziorze, które jest bramą wjazdową do parku narodowego. Dostajemy się tu małym busem, jedziemy głównie drogami szutrowymi, przy których podziwiamy wspaniałej, dzikie wikunie, udaje się nam też dostrzec papugi. Jesteśmy zaskoczeni, że żyją one w tym ostrym klimacie. Od obsługi busa dowiadujemy się, że są to gwaruby, czyli gatunek którego siedlisko jest wysunięte najdalej na południe. Przejeżdżamy przez tak wąskie mostki na górskich potokach, że kierowca musi składać oba boczne lusterka, aby nie zawadzić nimi o barierki. Podróż nasza kończy się na dużym parkingu przy nowo wybudowanym kompleksie hotelowym Hosteria Las Torres. Jest to obiekt wybudowany w stylu alpejskim, dla turystów z zasobnymi portfelami. Można tu wynająć konie i dojechać na ich grzbietach do schroniska Chilieno celu dzisiejszej naszej wędrówki.Torres del Paine

My jednak po kilku dniach lenistwa na promie wybieramy wariant pieszej wędrówki. Z wielką ochotą zakładamy plecaki i rozpoczynamy swoja pierwszą, na tym wyjeździe andyjską przygodę. To co nas zaskakuje to brak na szlakach samotnych turystów. Przepisy poruszania się po Parku Narodowym Torres del Paine zabraniają indywidualnych wyjść w góry. W tym dniu pogoda nam jeszcze dopisuje, jest ciepło, widoczność doskonała. Już niedługo będziemy mieć okazję poznania kapryśnego patagońskiego lata, temperatura wtedy spadnie do zaledwie kilku stopni powyżej zera, zaczną się bardzo intensywne opady deszczu i deszczu ze śniegiem, a wiatr będzie nas przyginał do ziemi.

Na razie jednak cieszymy się wspaniałym pierwszym dniem nowego roku, mamy nadzieję, że jest zwiastunem dobrego roku. Nawet nie zauważamy jak szybko podchodzimy doliną Ascensis do pierwszego naszego punktu noclegowego – schroniska Chileno. W schronisku duży tłok, jest pełnia sezonu. Okazuje się, że uczyniliśmy bardzo rozsądnie rezerwując wcześniej miejsca noclegowe. Czekały na nas ostatnie wolne łóżka, a w zasadzie prycze i to rozlokowane na …. czterech poziomach. W schronisku komplet gości, zajmujemy ostatnie wolne miejsca do spania. W sali jadalnej duży tłok, nie ma już wolnych miejsc. Kolację konsumują tylko ci, którzy ją wcześniej zarezerwowali, dla nas nie ma już wolnych miejsc. Długie drewniane stoły ładnie nakryte, ozdobna zastawa, piękne wielkie kieliszki do wina, lecz dzisiaj to wszystko nie dla nas. Szybko uczymy się tutejszych reguł i następnego wieczoru też będziemy czcić udany dzień dobrą kolacją i jeszcze lepszym chilijskim winem.

 

Zostaw Komentarz