Taksówką na pustynię

Po 22 godzinach jazdy komfortowym autobusem z Santiago de Chile, po przejechaniu Kordyliery Nadbrzeżnej, naszym oczom ukazała się niewielka, zielona plama na buroszarym tle, to znak, że zbliżaliśmy się do Calamy. Z oddali z okien autokaru wydaje się nam, że wjeżdżamy do zagubionej na pustyni wioski. To pierwsze wrażeni było bardzo złudne, nieprawdziwe. Miasto położone nad rzeką Loa, stanowi bramę wjazdową na pustynię Atacama. Jest to główny ośrodek miejski w strefie pustynnej, z niego najłatwiej dotrzeć do serca Atacamy, marzenia wielu globtroterów. Atacama to dla mnie królowa pustyń. Pierwsze skojarzenie każdego, kto myśli o pustyni to – wielka monotonia. Atacama temu przekonaniu zadaje kłam. Jest ona bardzo zróżnicowana, spotyka się tu fragmenty typowej pustyni piaszczystej z wydmami, ale nie brakuje też form typowych dla pustyń skalistych – wysokich skalnych ostańców. Są tu wielkie salary, słone jeziora otoczone wysokimi szczytami Andów, gejzery i liczne stożki wulkaniczne. Wiele z nich jest nadal aktywnych. Nie brakuje też śladów starych preinkaskich kultur, to tu znajdują się jedne z najstarszych mumii na świecie. Pomimo dzikości i surowości krajobrazu, ta nieprzyjazna dla człowieka kraina była dla mnie bardzo pociągająca i frapująca.

Od dawna marzyłem, aby tu dotrzeć i ten oczekiwany od lat moment spotkania z królową pustyń zbliża się dużymi krokami. Pomimo wielogodzinnej podróży byliśmy wypoczęci, a jednocześnie mocno podekscytowani czekającymi nas atrakcjami. Podróż była niewiarygodnie wygodna. Jechaliśmy nowoczesnym wysoko pokładowym autobusem, jednej z regularnych linii chilijskich. Był on wyposażony w klimatyzację, video, barek, czynną toaletę, co kilka godzin serwowano nam smaczne posiłki z napojami. Nocą do snu dostaliśmy poduszki i koce. Obsługa autobusu co trochę przecierała zakurzone okna, gdy słońce zbyt mocno przygrzewało zaciągała zasłonki. W czasie jazdy organizowane były gry losowe z nagrodami – do wygrania były bezpłatne bilety na przejazdy fundowane przez linię autobusową, z której usług korzystaliśmy. Komfort zwiększały też doskonałe drogi chilijskie, które pozwalały na szybką jazdę. Za oknami krajobraz był wyjątkowo monotonny, pustynny, pozbawiony roślinności. Było to dla nas o tyle dziwne, że duży odcinek drogi prowadził wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Pustynny krajobraz to efekt oddziaływania zimnego prądu oceanicznego Humboldta płynącego od strony Antarktydy w kierunku równika, wzdłuż zachodniego wybrzeża kontynentu. Powoduje on m.in. znaczne obniżenie wilgotności powietrza.

Wielkim zaskoczeniem był wygląd Calamy, sądziłem, że będzie to niewielkie senne miasteczko, podobne do tych jakie znałem z westernów. Rzeczywiście, obrzeża miasta tak wyglądały, za to centrum miało już charakter wielkomiejski. Pomimo późnej pory ulice tętniły życiem, były oświetlone licznymi dużymi, barwnymi neonami, kuszącymi do odwiedzin sklepów, restauracji, biur podróży. Większość z nich miała bardzo elegancki wystrój. Nie brakowało salonów firm znanych na całym świecie. Budynki były jednak niskie, dominowała zabudowa jedno i dwukondygnacyjna typowa dla obszaru aktywnego sejsmicznie. Najczęściej, wstrząsy nie są tu zbyt silne, ale notuje się ich około 400 – 500 w roku, czyli średnio występują częściej niż raz w ciągu doby. Oczywiście większość z nich jest tak słaba, że nie są odczuwalne przez ludzi.

Na ulicach centrum, pomimo później pory, tłumy ludzi, a wśród nich wielu globtroterów z całego świata. Podobnie jak w innych miastach Chile czuliśmy się tu bardzo dobrze i bezpiecznie. Przyzwyczailiśmy się już do otwartości, serdeczności Chilijczyków, którzy na każdym kroku proponowali nam swoją pomoc, uśmiech i przyjacielskie nastawienie. Odróżniło to ich od innych nacji w Ameryce Południowej, którzy najczęściej widzieli w nas głównie gringo, których należy oskubać z posiadanych pieniędzy. W trakcie wieczornego spaceru trafiliśmy też na wielki plac targowy, jak na całym świecie były tu owoce, warzywa, kwiaty, ale na jednym ze straganów leżały ucięte głowy kozy i krowy. My jednak usilnie szukaliśmy połączeń autobusowych lub ofert biur podróży które umożliwiłyby nam dotarcie w głąb Atacamy. Agencje turystyczne zazwyczaj oferowały dwudniowe wyjazdy, w pierwszym dniu wyrusza się z Calamy około godz. 15 00 , aby wieczorem dotrzeć do San Pedro de Atacama, gdzie spędza się noc. Następnego dnia przed świtem wyrusza się aby zobaczyć gejzery, solniska, Dolinę Księżycową i ruiny Pukary – starej osady indiańskiej. Żadna z tych propozycji nam nie odpowiadała. Ceny za takie imprezy zawrotne, nie na naszą kieszeń. Poza tym, co istotniejsze, na pustyni chcieliśmy być sami, a nie w tłumie turystów.

Wieczorem wróciliśmy do hotelu z niczym, ale tu szczęście nam dopisało i poznaliśmy sympatycznego Santiago, który pochodził z San Pedro de Atacama, czyli z osady położonej w sercu pustyni. Zaproponował, że będzie naszym przewodnikiem po pustyni i zabezpieczy nam transport …. tj. dwie taksówki!!! Chętnie przystaliśmy na tę niekonwencjonalną ofertę, która umożliwi nam dotarcie w miejsca zazwyczaj niedostępne i to z przewodnikiem, który urodził się w jednej z pustynnych oaz. Zadowoleni udaliśmy się na zasłużony wypoczynek. Noc nie należała jednak do spokojnych. Dane nam było przeżyć trzęsienie ziemi – na szczęście słabe bo ok. 3 o w skali Richtera. Wstrząsy były na tyle odczuwalne, że obudziło nas drganie łóżek, dzwonienie szklanek pozostawionych na stole, u sufitu kołysał się żyrandol. Nietrwały one zbyt długo, odczuwaliśmy je przez kilkadziesiąt sekund.

Wczesnym rankiem o umówionej godzinie podjechały pod hotel dwie duże czarne taksówki: Chevrolet i Renault. Było jeszcze ciemno i bardzo chłodno. Na własnej skórze odczuliśmy duże różnice temperatur pomiędzy dniem, a nocą. Przed nami niespełna 100 km drogi do słynnej oazy San Pedro de Atacama. Tym razem dobra asfaltowa nawierzchnia szybko się skończyła i wjechaliśmy na wyboistą szutrową drogę, po której można jechać bardzo wolno lub zdecydowanie szybko. Obaj kierowcy, aby nie czuć nierówności drogi wybrali ten drugi wariant jazdy, na liczniku cały czas około 80 – 100 km/godz. Byliśmy niewyspani, głodni, bo rano nie było czasu na zjedzenie śniadania. Odczuwaliśmy, że jesteśmy na znacznej wysokości n.p.m. więc nasi kierowcy, a jednocześnie przewodnicy poczęstowali nas liśćmi coki. Mieliśmy je długo przeżuwać i trzymać pod językiem. Wszyscy bez wyjątku poczuliśmy się lepiej, dostaliśmy pozytywnego kopa, nabraliśmy wielkiej ochoty do dalszej podróży. Przestaliśmy odczuwać poranny chłód, bezpowrotnie zniknęły zawroty i bóle głowy oraz senność. Tylko słońca raziło nas w oczy bo jechaliśmy na wschód. Wzdłuż drogi widzieliśmy kilka niewysokich krzyży udekorowanych tablicami rejestracyjnymi samochodów oraz sztucznymi kwiatami. Przypominały o tych którzy nie zachowali należytej ostrożności. Za kilkanaście minut sami byliśmy świadkami wypadku .Na jednym z ostrych zakrętów szutrowej drogi widzieliśmy przewróconą ciężarówkę. Obok niej w piaskach pustyni leżały sterty kolorowych plastikowych zabawek. Widok bardzo surrealistyczny. Gdzie nie gdzie widać było jeszcze resztki skąpej roślinności, były to suchorośla oraz kolczaste krzewy agawy, opuncji i juki. Niektóre z krzewów miały kolorowe kwiaty. Santiago uświadomił nas, że te kwitnące na żółto to krzewy jojoby.

Pomimo wczesnych godzin porannych powietrze zaczęło się szybko nagrzewać, a gęste do tej pory mgły zginęły. Spowodowało to złudzenie optyczne, w ciepłym drgającym powietrzu widzieliśmy nieistniejące faktycznie jeziora. To znana ze wszystkich pustyń świata fatamorgana. Widoki za oknem przypominały nam, że jesteśmy w Ameryce Południowej, podziwialiśmy wspaniałe sylwetki dziko pasących się guanako. W momentach, gdy wzmagał się wiatr, pomimo zamkniętych w taksówkach okien, wszędobylski piasek wciskał się we wszystkie możliwe miejsca. Po kilkunastu minutach czuliśmy go w zębach, w nosie, w ustach, w oczach, we włosach. Musieliśmy szczelnie zasłonić obiektywy naszych aparatów fotograficznych i kamer. Były momenty, że otwierając drzwi w samochodach musieliśmy uważać, aby nie urwał ich wiatr. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów po lewej stronie drogi ukazała się nam olbrzymia wyrwa w ziemi, a obok niej imponującej wielkości hałdy. Tym razem to nie miraż, mijaliśmy największą na świecie odkrywkową kopalnię miedzi w Chuquicamata. Miedź jest jednym z wielu naturalnych bogactw występujących na pustyni. Nie brakuje tu również złóż rud żelaza, srebra, ołowiu, kobaltu, złota, saletry, gipsu i oczywiście soli kamiennej oraz potasowo – magnezowej. Ta niby jałowa ziemia stanowi prawdziwy skarbiec kraju.

Występowanie miedzi na tym terenie odkryli już w czasach prekolumbijskich Indianie Chuqui. Zresztą nazwa kopalni w tłumaczeniu na język polski to Ziemia Indian Chuqui. Tradycje górnicze kontynuowali później hiszpańscy konkwistadorzy. W czasie jednego z pierwszych podbojów Diego de Almagro kazał w 1536 roku wykonać dla swojego konia miedziane podkowy. Dziś kopalnia należąca do wielkiego koncernu miedziowego Codelco dostarcza ponad połowę miedzi wydobywanej w Chile i przynosi olbrzymie zyski. Tu wypracowuje się jedną czwartą wpływów z chilijskiego eksportu. Eksploatacja miedzi w Chuquicamata na skalę przemysłową trwa już od kilkudziesięciu lat. Olbrzymi lej w ziemi ciągle pogłębia się i powiększa. Odkrywka jest bardzo głęboka, w najgłębszym miejscu znajduje się ona około 900 m poniżej poziomu otaczającego terenu, ma prawie 4 km długości , a szerokość jej dochodzi do 2,5 km. Warto nadmienić, że w kopalni zatrudnionych było wielu naszych rodaków. Należy pamiętać, że polskie tradycje w górnictwie Chile są starsze. Ojcem górnictwa chilijskiego nazywany jest nasz wielki rodak Ignacy Domeyko, który wiele lat spędził w Chile, piastując przez cztery kolejne kadencję funkcję rektora Uniwersytetu w Santiego de Chile. Pozostanie on na zawsze w pamięci Chilijczyków. Pasmo górskie położone na obrzeżu Atacamy nazwano Cordillera Domeyko. Jedno z miast nazwano jego imieniem Puerto Domeyko podobnie jak szczyt Cerro Domeyco, a jeden z minerałów – domejkitem. Kopalnię podobnie jak położone w pobliżu miasto, o tej samej nazwie – Chuquicamata, liczące około 4.000 mieszkańców, głównie górników zatrudnionych w pobliskim kombinacie, zwiedzać można z miejscowym przewodnikiem. Podobno jest to niesamowite przeżycie, zapadające na długo w pamięć. Niestety nam zabrakło na to czasu.

Kopalnia znajduje się na wysokości ok. 3.000 m n.p.m. leży na płaskowyżu zwanym Puna de Atacama. Otaczają ją znacznie wyższe szczyty Andów dochodzące do wysokości ok. 5000 – 6000 m n.p.m. Na zboczach i szczytach wielu z nich widoczne są lodowce i śniegi. W strefie zwrotnikowej granica wiecznego śniegu znajduję się na wysokości poniżej 6.000 m n.p.m. Nie brakuje tu stożków wulkanicznych, wiele z nich jest czynnych. Nad jednym z nich widzimy dużą chmurę utworzoną z gazów wydobywających się z jego krateru. Wydaje się nam, że z daleka czujemy charakterystyczne siarkowe wyziewy wulkaniczne.

Atacama jest jedną z najstarszych pustyń świata istniała już w trzeciorzędzie, czyli kilkadziesiąt tysięcy lat temu!!! Położona jest na pograniczu trzech państw: Argentyny, Chile i Boliwii. Ciągnie się wąskim, ale bardzo długim pasem liczącym kilkaset km. Jest to najbardziej suchy i jałowy obszar na kuli ziemskiej. Można tu znaleźć miejsca gdzie od dziesięcioleci nie spadła kropla deszczu. Średnie roczne opady wynoszą zaledwie 10 mm tj. dziesięciokrotnie mniej niż na Saharze. Wilgoć pochodzi tu głównie z tworzących się mgieł. Atacama, podobnie jak inne pustynie, charakteryzuje się również bardzo dużą dobową różnicą temperatur, są miejsca gdzie w dzień w słońcu słupek rtęci znacznie przewyższa 50 o C, aby w nocy spaść do poziomu znacznie poniżej 0 o C.

Rozglądaliśmy się dookoła i szukaliśmy niepozornego pasma górskiego, którego najwyższe szczyty liczą niewiele ponad 4.000 m n.p.m. Są to góry nazwane imieniem naszego rodaka Ignacego Domeyki. Najwyższym szczytem w tym paśmie jest Quimal o wysokości 4.278 m n.p.m.

Wkrótce dojechaliśmy do serca Atacamy. Zjechaliśmy w bok od głównej drogi, aby zobaczyć słynną Dolinę Księżycową. Podziwialiśmy tu różnorodne geomorfologiczne formy, typowe zarówno dla pustyń kamienistych i piaszczystych. Widzieliśmy tu kilkudziesięciometrowe skalne ostańce. Niektóre z nich miały tak niesamowite kształty, iż przypominały mi prehistoryczne stwory. Nie brakowało też piaszczystych wydmy. Obie te formy te efekt działania wiatru, który ciągle zmienia morfologię pustyni. Tu dotarło do mnie, że gdy powrócę na pustynie za kilka lat będzie już ona inna. Ostańce skalne są bowiem cały czas rzeźbione prze drobinki piasku unoszone przez wiatr. Piaszczyste wydmy niemal codziennie zmieniają swój kształt i położenie. Kolory brąz i szary w nieprawdopodobnie wielu odcieniach ostro kontrastowały z błękitem nieba. Stwarzało to wyjątkowo barwną scenerię. Do tego dochodzi jeszcze wielka pustynna cisza. Przez długie chwile do naszych uszu nie docierał żaden dźwięk. Byliśmy zauroczeni surowym krajobrazem tej jakże „kolorowej pustyni”, pozbawionej wszelkiej roślinności. Słońce na niebie wędrowało coraz wyżej, cienie nasze stawały się dłuższe, wzmagał się upał, żar lał się z nieba, coraz trudniej oddychało się rozgrzanym powietrzem, nie było gdzie się skryć. Uznaliśmy że to najwyższy czas aby uciec z serca pustyni. Dobrze, że istniała taka możliwość, bo w pobliżu znajdowała się największa oaza na pustyni – San Pedro de Atacama. Zaczęliśmy ostry zjazd w dół, do oazy położonej około 300 m niżej. Po drodze mijaliśmy koryta suchych rzek. Zapełniają się one wodą tylko na krótki czas, gdy topnieją śniegi wysoko w Andach. W dole widoczna jedyna niewielka rzeka to rio San Pedro. Niosła niewielką ilość wody, przylegały do niej pola uprawne oraz kępy zielonych drzew. Miasteczko było doskonale widoczne z daleka, gdyż tworzyło dużą zieloną wyspę zagubioną wśród szaro – burej pustyni. W osadzie mieszkało niespełna 2000 stałych mieszkańców, z których większość utrzymuję się z pracy w turystyce. Była to senna, mała, trochę zapyziała oaza, do której komercja dopiero nieśmiało zaglądała. Przy wjeździe do San Pedro tablice informacyjne ostrzegały nas przed groźbą zachorowań na cholerę. Byliśmy tym mocno zaskoczeni, wydawało się nam, że cholera to choroba, która odeszła w przeszłość, że o niej można czytać już tylko w książkach Camusa. Epidemie tej groźnej choroby pojawiają się o obszarach o bardzo niskim poziomie higieny i braku infrastruktury sanitarnej. Byłem przekonany, że w Chile takie sytuacje nie mają miejsca. Widać życie jest bardzo brutalne niż myślimy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do malutkiego sklepiku, aby kupić napoje butelkowane, innych napojów w San Pedro nie piliśmy. Mieliśmy też świadomość, że woda która dostępna była w oazie zawierała duże ilości niepożądanego arsenu. Zauważyliśmy, że autochtoni mają bardzo ciemną skórę, prawie czarną. Podobny kolor mają ich gęste, często kręcone włosy oraz oczy.

Budynki mieszkalne w osadzie były bardzo podobne do siebie, wzniesione je z miejscowego surowca: gleby połączonej z sieczką i kamieniami. Taki rodzaj suszonej na słońcu cegły nosi nazwę adobe. Jest to materiał budowlany popularny w całej strefie o gorącym i suchym klimacie, wszędzie tam, gdzie brakuje drewna jako budulca. Adobe jest oczywiście mało odporne na działanie wilgoci i deszczu, ale te czynniki na pustyni pojawiają się sporadycznie. Budynki zbudowane z takich cegieł stoją stosunkowo długo, zapewniają chłód, gdyż bardzo powoli nagrzewają się w promieniach słońca. Grube mury dają ochłodę w ciągu dnia i trochę ciepła w zimną pustynną noc. Każde obejście otoczone było niezbyt wysokim, metrowym murem. Wszystkie domy posiadały dające cień patio. Im bliżej rynku, tym zabudowa stawała się bardziej zwarta, malały powierzchnie działek przydomowych. Poszczególne budynki przylegały do siebie. W co drugim domu zlokalizowano biuro turystyczne. Nie brakowało też obiektów noclegowych, ze względu na ich standard nie mogliśmy ich nazwać hotelami. Co trochę natykaliśmy się także na restauracje, bary i knajpki. Pojawiały się również wypożyczalnie rowerów terenowych, tylko amatorów na skorzystanie z nich nie było zbyt wielu, choć ceny były wyjątkowo przystępne. Znajdowaliśmy też punkty, w których można było wynająć konie i udać się w siodle na zwiedzanie pustyni.

Zbliżało się południe, więc coraz więcej turystów ściągało do oazy. O tej porze nie dało się podziwiać uroków Atacamy. Wszyscy szukali cienia, schronienia przed słońcem. A że przy głównym placu rosły najbardziej okazałe w oazie drzewa, dające trochę upragnionego cienia wszyscy się tu chowali. Wracali ci, co przed świtem wyruszyli zobaczyć odległy o 30 km wspaniały Salar de Atacama, jedno z największych solnisk na świecie. Znajduje się tam, w bezodpływowej kotlinie, płytkie jezioro z bardzo słoną wodą oraz wielkie połacie wielometrowych pokładów soli kamiennej i potasowo – magnezowej. Dużym zaskoczeniem jest barwa salaru, wydawałoby się, że pokłady soli winny mieć barwę bieli, a tu spotkać można różne odcienie błękitu, zieleni oraz beże. Równie frapująca jest obserwacja barwy wody w lagunie, zmienia się ona w ciągu doby. O świcie woda ma kolor błękitny, która wraz ze wzrostem wysokości słońca na niebie zmienia się w turkus, aby o zachodzie słońca przybrać barwę ciemnego granatu. Nad brzegiem jeziora, w płytkich lagunach podziwiać można brodzące w wodzi stada flamingów. Jeszcze piękniej ptaki te wyglądają zrywając się do lotu.

Inni globtroterzy wracali pełni wrażeń po obejrzeniu najwyżej na świecie położonych gejzerów, na płaskowyżu Tatio, przy granicy z Boliwią, na wysokości 4300 m n.p.m. Najwspanialsze widoki strzelających na kilkanaście metrów do góry pióropuszy z wody i pary wodnej są o świcie, gdy temperatura powietrza jest jeszcze ujemna, a woda w gejzerach ma temperatur ę bliską wrzenia, około 95 C. Wtedy jest największa amplituda temepratur pomiędzy wodą, a powietrzem. Do tego dochodzą niesamowite odgłosy, słychać wydobywający się z głębi ziemi specyficzny bulgot przypominający odgłos gotującej się wody w czajniku.

Doszliśmy do centrum osady, aby głównym placu podziwiać biały murowany kościół pod wezwaniem Św. Pawła. Kościół, wybudowany w stylu kolonialnym, podobnie jak i przyległą do niego dzwonnicę wzniesiono z miejscowych surowców. Ściany świątyni wybudowano z cegły adobe, dach z drewna kaktusów cardón, a zamiast gwoździ użyto skórzanych rzemieni. Wnętrze świątyni udekorowano rzeźbami z ciemnego drewna, święci mają identyczny odcień skóry jak mieszkańcy oazy. Przyzwyczailiśmy się już do widoku świętych figur z naturalnymi włosami, to taka południowoamerykańska tradycja. Pomimo wielkiego skwaru, przed kościołem rozłożyli swoje stragany sprzedawcy regionalnych pamiątek. Mieli do zaoferowania głównie wyroby z wełny lam i alpak: czapeczki, skarpetki, swetry, narzuty i koce. Nie brakowało również kamiennych figurek, wyrobów ze skór, a także miejscowej biżuterii. Ze zdziwieniem obserwowaliśmy jak część mieszkańców osady, zarówno dzieci jak i dorośli szukali ochłody kąpiąc się w kanałach rozprowadzających wodę. W pobliżu znajdował się jeden z najstarszych budynków w osadzie, dom wybudowany przed 450 laty dla słynnego konkwistadora Pedro de Valdivii

Po krótkim odpoczynku, w cieniu rosnącego na rynku drzewa chlebowca, zwiedziliśmy funkcjonujące tu od ponad 40 lat regionalne muzeum założone przez belgijskiego księdza – archeologa Gustavo de Paige. Ten jezuita pracujący wcześniej jako misjonarz w Kongo Belgijskim, po przyjeździe do Chile 25 lat życia poświęcił na poznanie i badanie kultury Atacama. Początkowo sprawował posługę duszpasterską w kaplicy w Chiquicamata, pracując wśród górników i ich rodzin. W wolnych chwilach poznawał pustynię Atacama. Szczególnie upodobał sobie okolice San Pedro de Atacama. Prowadził tu własne badania archeologiczne, z biegiem lat uzyskał wsparcie Univesidad Catolica del Norte. W 1957 roku otworzył, początkowo niewielkie, Muzeum Archeologiczne w San Pedro de Atacama. Dzięki dalszym badaniom prowadzonym przez księdza – archeologa placówka ta w następnych latach rozwijała się wyjątkowo dynamicznie. Muzeum znajduje się w jedynym nowoczesnym, przeszklonym budynku w osadzie. Jego strop wykonano w kształcie gwiazdy. Prezentowane tu zbiory należą do jednych z najstarszych na świecie. Wiele z nich pochodzi z kultury Atacameno. Jeżeli prawdziwe są informacje, że tutejsze mumie liczą sobie ok. 10.000 lat, to są one starsze o 4000 lat od mumii egipskich. Ze względu na wyjątkowo sprzyjający suchy klimat mumie te zachowały się w doskonałym stanie. Niektóre mumie umieszczone były w olbrzymich glinianych urnach. Ludzi chowano w pozycji embrionalnej. Tę najbardziej znaną mumię nazwano „Miss Chile”. Zachowała się w najlepszym stanie , na czasze kobiety pozostały płaty skóry oraz fragment włosów. Obok zmumifikowanych zwłok znajdowały się narzędzia pracy, naczynia i ozdoby, wykonane ze złota, srebra i miedzi, czyli z metali występujących na miejscu. Zachowały się również stare tkaniny. Gustavo de Paige zmarł 19 maja 1980 roku i zgodnie z jego wolą został pochowany, na niewielkim, pustynnym cmentarzu w miejscowości, w której spędził ostatnie lata swego życia. Poszliśmy oczywiście na jego grób. Wiejski, pustynny cmentarz zrobił na nas przygnębiające wrażenie. W związku z panującym klimatem nie ma tu zieleni, naturalnych kwiatów, na usypanych z pustynnego piasku mogiłach leżą sztuczne kwiaty. Wysokość mogił świadczy o ich wieku. Czy starsza tym jest niższa, wiatr wywiał z niej ziarenka piasku.

Ślady dawnych kultur podziwiać można w pobliskiej Pukarze, oddalonej od oazy o 3 km. Tam na stromym zboczu górskim znajdują się ruiny XII. wiecznej warowni indiańskiej, założonej przez autochtonów. Budynki wznoszone były piętrowo, strop jednego z nich stanowi równocześnie podłogę drugiego, położonego wyżej. Były to dla mnie takie stare wieżowce. W trakcie naszej wizyty prowadzone były prace archeologiczne. Odrestaurowaniem starych akweduktów, które doprowadzały wodę z gór do twierdzy, zajmowali się badacze z Uniwersytetu w Santiago de Chile. Po drugiej stronie rzeki San Pedro znajdowało się inkaskie miasto Catarpe.

Pobyt na pustyni kończyliśmy wizytą w naturalnym basenie z termalnymi wodami. Już przy wejściu głośna muzyka latynoska płynąca z licznych głośników wprowadziła nas w miły nastrój. Pływając w gorących wodach mogliśmy podziwiać widoki ośnieżonych stożków wulkanicznych, wśród których królował najbardziej znany – Licancabur. Na jego szczycie o wysokości 5.920 m n.p.m. podziwiać można ruiny inkaskiego sanktuarium, do którego mieli dostęp jedynie najwyżsi rangą przywódcy plemienia i to tylko dwa razy w roku w okresie równonocy. Znajdowało się tu rytualne miejsce, gdzie w ołtarzu ulokowanym w kraterze wulkanu Indianie składali swe ofiary. Dziś krater wulkanu wypełniają wody jeziora Licancabur. Jest to prawdopodobnie najwyżej położone na świecie jezioro. Przez większą część roku wody jego są skute lodem. U podnóża klasycznego stożka widoczne są wody Laguna Verde. Basen był obiektem dobrze zagospodarowanym, korzystaliśmy tu ze zjeżdżalni, basenów, a także kawiarni i restauracji. Spotkaliśmy wielu globtroterów, którzy po trudach całodziennych eskapady odzyskiwali tu nadwątlone siły. Było to doskonałe miejsce na wypoczynek oraz wymianę doświadczeń i snucie planów na kolejne dni eskapad po pustyni. Nam marzyło się jeszcze dotarcie do Parku Narodowego Nevado des Tres Cruces, położonego przy granicy Chile z Argentyną, gdzie znajduje się najwyższy wulkan na świecie Ojos del Slado. Jest to drugi co do wysokości szczyt na kontynencie, niewiele tylko ustępuje Aconcagua. Wulkan od dawna nie wykazuje aktywności, choć czasami z jego krateru wydobywają się opary gazów. Szczyt ten jest bliski sercu każdego Polaka, bo pierwszymi jego zdobywcami byli nasi rodacy, uczestnicy drugiej polskiej wyprawy andynistycznej. 26 lutego 1937 roku na jego szczycie, leżącym na wysokości 6.893 m n.p.m. stanęli Jan Alfred Szczepański i Justyn Wojsznis. Na ten czas marzenie nasze nie mogło być zrealizowane, gdyż wejście na ten wulkan pod koniec chilijskiej wiosny było mało realne, ze względu na wysoką temperaturę i znaczą suchość powietrza.

Nadeszła już niestety pora na powrót czarnymi taksówkami do odległej Calamy. Ale jeszcze w San Pedro de Atacama pozostała nam obserwacja spektaklu przyrody związanego z bajecznie kolorowym zachodem słońca. Przed wyjazdem z oazy w duże pojemniki nabraliśmy życiodajnej wody, aby w drodze powrotnej do Calamy podlać jedyne rosnące na pustyni samotne drzewo. A później mogliśmy podziwiać pięknie rozgwieżdżone nocne niebo półkuli południowej, jakże inne od tego które znamy na co dzień.

Zostaw Komentarz